sobota, 28 kwietnia 2012

Stos na koniec kwietnia :)

Za oknem piękna pogoda, i aż wstyd nie korzystać. Szkoda tylko, że na mnie słońce wpłynęło nie najlepiej. Mam ochotę cały czas spać, nie chce mi się czytać i pisać, a jedyne na co mam chęć to sprzątanie i gotowanie. Dobrze, że już niebawem wyjeżdżam na majówkowy wypoczynek, może uda mi się trochę rozruszać siebie i swoje szare komórki :)

A ponieważ mamy już prawie koniec miesiąca prezentuję książki, jakie pojawiły się na moich półkach w kwietniu. Brakuje "Potem" Rosamund Lupton, która gdzieś wędruje i się czyta ;)

Ogarnęła mnie też faza na książki kulinarne, dlatego przy okazji promocji z okazji "Dnia książki" zamówiłam sobie kilka. Jeszcze nie odebrałam, ale myślę, że jak tylko trafią w moje ręce stworzę post stricte kulinarny. A ostatnio dostałam po prostu małego bzika i gotowanie urasta do rangi mojej drugiej wielkiej pasji.





Wszystkie pozycję, za wyjątkiem "Cafe museum" otrzymałam od wydawnictw :) A książka Roberta Makłowicza to taki mały odskok od postanowienia "nie kupuję książek, bo nawet nie mam ich gdzie trzymać"

piątek, 27 kwietnia 2012

Jasmin Darznik "Irańska córka"

Jasmin Darznik to Iranka wychowana w Ameryce, zrodzona z ojca Niemca i matki Iranki. Dorastała z dala od kultury w jakiej przyszło żyć pokoleniom kobiet w jej rodzinie i stałą się typową amerykańską dziewczyną. W losy swojej matki zagłębia się w momencie, kiedy podczas porządków odnajduje zdjęcie na którym jej rodzicielka w wieku kilkunastu lat, w welonie i z mężczyzną, który nie jest ojcem Jasmin, spogląda w obiektyw aparatu. Mimo początkowej niechęci Lily postanawia nagrać swoją opowieść i wysłać córce. Jej losy pokazują jak wygląda życie kobiet w muzułmańskim kraju i z jakimi trudami przychodzi im się mierzyć..

"Irańska córka" to historia trzech pokoleń kobiet, którym przyszło żyć w świecie zdominowanym przez mężczyzn i ich potrzeby. Opowieść zaczyna się w momencie, kiedy Pargol, prababka Jasmin, rodzi swoje dziewiąte dziecko - Kobrę. Dużo uwagi autorka poświęca swojej babce, która jako dziewczynka została oddana przez brata (spłacającego w ten sposób karciane długi) na żonę Sohrabowi. Historia związku tych dwojga pełna jest cierpienia i przetykana wieloma rozstaniami. Jednak Kobra, mimo że nigdy nie doceniona przez męża, w pewien sposób znalazła swoją życiową drogę. 
Jej córka Lily, czyli matka autorki, doznała chyba najwięcej cierpień ze strony mężczyzny. Wydana za mąż została w wieku lat trzynastu, za niewątpliwie chorego psychicznie Kazama. Bicie stało się codziennością Lily. Ciąża nie uwolniła jej od razów męża, a nawet później niemowlę przy piersi nie uspokoiło zapędów mężczyzny. Pewna, że któryś z ciosów w końcu ją zabije, postanawia odejść, co jest decyzją trudną i jednocześnie bardzo odważną. Według prawa, córka musi zostać przy ojcu, dlatego dziewczyna zmuszona jest rozstać się z własnym dzieckiem. Dalsza część książki pokazuje, że determinacja i ciężka praca, pozwalają osiągnąć wiele, nawet jeśli środowisko w jakim żyjemy nie do końca nas wspiera, a wręcz rzuca kłody pod nogi.

Jasmin Darznik poprzez opowieść matki przedstawia życie irańskich kobiet, które mimo iż ich sytuacja często wydaje się być wręcz dramatyczna nie poddają się i nie użalają nad sobą. Każde kolejne pokolenie to historie silnych kobiet, które znajdują swoje sposoby na przetrwanie w nieprzychylnym im świecie. Mimo iż często ich życie to pasmo rozczarowań pozbawionych przyziemnych przyjemności, warto poznać ich hart ducha, którego my, ludzie wychowani w zupełnie innej kulturze, często jesteśmy zupełnie pozbawieni.
"Irańska córka" to historia pisana przez życie. Do bólu prawdziwa i wywołująca mnogość emocji w czytelniku. Amerykańska Iranka oddaje głos matce, która swoją opowieścią przybliża córce zwyczaje i zasady jakimi rządzi się świat z którego zmuszona była emigrować. A ta z kolei prezentuje je nam, czytelnikom. "Irańska córka" to z pewnością lektura, której warto poświęcić uwagę!

wtorek, 24 kwietnia 2012

Paullina Simons "Dziewczyna na Times Square"

Pewnie niejedna osoba czytająca tę notatkę zachwycała się trylogią Paulliny Simons o Tatianie i Aleksandrze. Ja ją pochłonęłam czytając niemal non stop, nie jedząc i pijąc prawie. Byłam zachwycona krótko mówiąc. Ciężko więc będzie autorce zatrzeć wspomnienie o trylogii i stworzyć równie doskonałą opowieść. "Dziewczyna na Times Square" to historia zupełnie inna, jednak ma w sobie to coś, co powoduje, że nie jesteśmy w stanie oderwać się od lektury.

Lily mieszka w Nowym Jorku, studiuje i wiecznie cierpi na brak pieniędzy. Żyje chwilą i dniem dzisiejszym, nie myśląc o przyszłości. Wszystko zmienia się pod wpływem kilku wydarzeń. Znika współlokatorka dziewczyny, a wcześniej odchodzi chłopak. Ale żeby nie było tak całkiem ponuro, Lily wygrywa na loterii ogromną sumę pieniędzy. Śledztwo w sprawie zaginionej Amy prowadzi nowojorski detektyw Spencer O'Malley i oczywiście, jak nietrudno się domyślić, mimo sporej różnicy wieku między Lily i policjantem zaiskrzy. Jednak to nie wszystko, nad bohaterką zbierają się czarne chmury i jak to w życiu bywa, szczęście często musi być okupione cierpieniem...

Jak pisałam we wstępie, ciężko będzie Paullinie Simons stworzyć historię na miarę "Jeźdźca miedzianego". "Dziewczyna na Times Square" to bardzo dobra powieść kobieca, która z pewnością umili niejeden wieczór, podczas którego z wypiekami na twarzy śledzić będziemy zmagania Lily z losem, jednak zabrakło tego, co odnalazłam w trylogii o Tatianie i Aleksandrze. Nie jestem nawet w stanie zdefiniować czego dokładnie mi brakuje. "Dziewczyna..." to świetne czytadło, w którym autorka raczy nas opowieścią miłosną, wątkiem kryminalnym, dramatem i wieloma różnymi wątkami poruszającymi mniej lub bardziej ważne problemy. Każdy odnajdzie w niej coś dla siebie, dlatego polecam wszystkim, bo lektura z pewnością jest godna uwagi.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Wyniki konkursu świątecznego :)

Aj aj aj... Przepraszam najmocniej za opóźnienie (jak zwykle! :))!

Ciągle na wszystko brakuje mi czasu, dlatego zamiast tradycyjnego losowania poprosiłam ojca o wybór jednej cyfry.

Tym razem szczęście uśmiechnęło się do użytkowniczki ukrytej pod nickiem: Insomnia
Gratuluję i proszę o przesłanie na maila danych do wysyłki - iza.bela19@wp.pl

czwartek, 12 kwietnia 2012

Laurel Corona "Wenecja Vivaldiego"


"Wenecja Vivaldiego" to kolejna książka, która w głównej mierze traktuje o muzyce, a którą dane mi było czytać. Po świetnym "Hiszpańskim smyczku" Andromedy Romano-Lax, do którego wielokrotnie odnosiłam się przy opisywaniu tego typu powieści, myślałam że nie dostane drugiej równie fascynującej pozycji. Książka Laurel Corony napisana jest w innym stylu, opisuje inną epokę, ale jest w niej coś, co już raz oczarowało mnie tak bardzo w "Hiszpańskim smyczku" - muzyka.

Maddalena i Chiaretta, jako malutkie dziewczynki, trafiają do sierocińca Ospedale della Pieta. Sierociniec, to nie tylko miejsce gdzie znajdują schronienie, porzucone przez matkę kurtyzanę, ale również szkoła, która wykształca w dziewczynkach wrażliwość muzyczną i przygotowuje je do życia w klasztorze albo zamążpójścia. To jedno z niewielu miejsc we Włoszech gdzie tak wielką rolę przywiązywano do edukacji muzycznej dziewcząt. Figlie di coro, sławne były na całą Wenecję i poza jej granicami. Dziewczynki śpiewające i grające za kratą pobudzały wyobraźnie i zaspakajały wyrafinowane gusta muzyczne słuchaczy.

Chiaretta od dziecka wie, że największą jej pasją jest śpiew i w tym kierunku też rozwija się jej talent. Jej głos szybko staje się sławny. Z kolei Maddalena długo szuka swojej drogi. Jej życie odmienia się w dniu, kiedy bierze do rąk skrzypce. Okazuje się, że jest to instrument który staje się dla niej wszystkim, a muzyka na nim tworzona wychodzi z głębi serca i rozpala wyobraźnie słuchaczy pasją i energią z jaką Maddalena ją wykonuje. Zauważa ją sam Vivaldi, u którego już wkrótce pobiera lekcje.
Obie dziewczynki dorastają w murach Piety i rozwijają swoje talenty, jednak przychodzi moment, w którym muszą zdecydować jak potoczy się ich życie, ponieważ reguły Piety zakładają, że po osiągnięciu pewnego wieku wychowanka powinna wyjść za mąż, bądź też zawierzyć się Bogu.
Jakie decyzje podejmą Maddalena i Chiaretta i jak potoczy się ich życie? Czy zaznają szczęścia?

Kiedyś wydawało mi się, że aby sugestywnie pisać o muzyce, trzeba być bardzo z muzyką związanym, grać na instrumencie, śpiewać, sama teoria to jednak nie wszystko. Jednak jak się okazuje, Laurel Corona, nie gra na skrzypcach, nie śpiewa, a świetnie oddała klimat włoskiego świata muzycznego XVIII wieku. Zawsze uwielbiałam "Cztery pory roku" Antonio Vivaldiego, a słuchając ich po lekturze przyznaję, że odnalazłam nowe interpretacje i dźwięki, których wcześniej nie słyszałam, lub nie potrafiłam zrozumieć.
Z reguły nie podoba mi się umieszczanie w fikcji literackiej prawdziwych postaci i przypisywanie im sytuacji i zachowań, które nie miały miejsca. Jednak Corona w genialny sposób przybliżyła postać "Rudego księdza" o którym w zasadzie wiadomo niewiele. Zadbała też, aby daty z książki pokrywały się z rzeczywistymi wydarzeniami, a nawet jeśli w którymś momencie prawda została naciągnięta na potrzeby powieści, to autorka uczciwie o tym wspomina w posłowiu.

"Wenecja Vivaldiego" to też bardzo sugestywny opis miejsca. Dzięki postaci Chiaretty, Laurel Corona wprowadza do powieści obraz oszałamiającego miasta. Panie w sztywnych gorsetach i ich cavaliere servante, gondolierzy, maskowe karnawały to tylko niektóre elementy powieści, które dużo nam mówią o obyczajowości i naturze ówczesnej Wenecji.

Powieść Laurel Corony, to piękna historia obleczona w dźwięki ponadczasowej muzyki Vivaldiego i oszałamiająca przepychem miasta kanałów.
Gorąco polecam lekturę przy dźwiękach "Czterech pór roku"!
Vivaldi - Wiosna 1: Allegro

środa, 11 kwietnia 2012

Rosamund Lupton "Potem"


Kolejna pozycja Rosamund Lupton, która mnie ogłuszyła emocjonalnie i nie pozwoliła się oderwać od lektury nawet na chwilę. Tym razem autorka postawiła na więź łączącą matkę i córkę i chociaż książka wydaje się być podobna do poprzedniczki, to jednak jest zupełnie inna i jeszcze bardziej zaskakująca.

Punktem wyjścia tej powieści jest dzień, w którym pożar strawił budynek szkoły, a Grace wbiegła do płonącego budynku ratować życie córki Jenny. Kobieta "budzi się" w szpitalu. Okazuje się, że dusza jej i córki oddziela się od ciała, a bohaterki mogą swobodnie krążyć wśród bliskich, przyglądać się ich reakcjom i cierpieniu. Grace jest w śpiączce, po tym jak kawałek sufitu spadł jej na głowę, z kolei Jenny jest okropnie poparzona, a jej serce okazuje się być do wymiany. Błądząc miedzy życiem a śmiercią, matka z córką postanawiają odkryć prawdę na temat pożaru, który odebrał im szczęśliwą codzienność. Czas ucieka szybko i zarówno kobiety, jak i ich bliscy muszą podjąć wiele trudnych i zaskakujących decyzji. A prawda okazuje się być przerażająca...

Podobnie jak w przypadku "Siostry", Lupton zastosowała ciekawą narrację. Grace przemawia bezpośrednio do swojego męża, który czuwa przy ciele żony i córki. W ten sposób, emocje jakie targają matką stają nam się bliższe i jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć to czym się kieruje.
Relacje między matką i dorastającą córką są świetnie przedstawione. Nastolatka, powoli wchodząca w dorosłość i matka, która jeszcze nie jest gotowa uwierzyć w to, że ta na dorosłość jest gotowa. Dopiero obserwacja zachowania córki w szpitalu pozwala zrozumieć Grace, że Jenny powoli staje się młodą kobietą, która mimo iż bardzo rodziców kocha zaczyna mieć swoje własne życie, w którym będzie musiała podejmować własne decyzje i ponosić ich konsekwencje. Pięknie autorka też pokazała, jak silna i głęboka może być pierwsza młodzieńcza miłość

Chociaż nie jestem miłośniczką duchów, wychodzenia z ciała itp., to muszę przyznać, że w tym przypadku jest to zabieg niezwykle udany, który nadaje książce świeżości i sprawia, że cała historia staje się oryginalna i niepowtarzalna. Jedyne co mogłabym jej zarzucić, to zakończenie, które nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Chyba trochę za wcześnie domyśliłam się o co w tej historii chodzi. Niemniej, Rosamund Lupton po raz kolejny uraczyła nas mądrym, klimatycznym, bardzo emocjonalnym thrillerem psychologicznym i z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych powieści jej autorstwa.

Naprawdę warto!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Rosamund Lupton "Siostra"


Beatrice to poukładana i ustabilizowana życiowo kobieta. Ma narzeczonego, którego uważa za duże oparcie, robi karierę zawodową, a niedawno zakupiła na kredyt mieszkanie. Krótko mówiąc, wszystko jest zaplanowane z wyprzedzeniem i nic nie jest w stanie jej zaskoczyć.
Jej siostra Tess to z kolei żywioł. Studentka, początkująca i utalentowana malarka, czerpiąca z życia wszystko to co najlepsze. Piękna, posiadająca wielu przyjaciół i znajomych ledwo wiąże koniec z końcem. Jest zupełnym przeciwieństwem Bee. Jednak mimo że siostry stanowią dwa przeciwne bieguny, istnieje między nimi niesamowita więź którą podtrzymują i pielęgnują, mimo odległości jaka dzieli Nowy Jork i Londyn. Dlatego kiedy Bee dowiaduje się o zaginięciu Tess, bez wahania wsiada w pierwszy samolot do stolicy Anglii i rozpoczyna poszukiwania siostry.

Ciało Tess szybko zostaje odnalezione, a policja orzeka samobójstwo. Jednak siostra nie jest w stanie przyjąć tej prawdy do świadomości. Bez pomocy śledczych postanawia odkryć prawdę, a im dalej w swym śledztwie się posuwa, tym więcej szczegółów z życia Tess poznaje, co pozwala jej jeszcze bardziej zacieśnić siostrzaną więź.

Nie chcąc zdradzić za dużo z fabuły skończę na takim opisie książki i przejdę do pieśni pochwalnej na jej cześć! Po przeczytaniu ostatnich stron pozycji poczułam się tak, jakby mi ktoś mocno przyłożył w głowę. Lupton mnie zaskoczyła i zszokowała. Wywołała we mnie mnóstwo emocji, nad którymi myślałam, że panuję. A jednak po odłożeniu "Siostry" moje myśli ciągle krążyły wokół więzi między bohaterkami. To jak autorka wykreowała postacie i łączące je porozumienie jest po prostu niesamowite.
Również sposób narracji wpływa na naszą wyobraźnię. Bee przemawia bezpośrednio do siostry, relacjonuje jej wszystkie postępy ze śledztwo w jej sprawie. Ta forma jakby listu powoduje, że więź między siostrami staje się nam bliższa i bardziej zrozumiała. W trakcie poszukiwania prawdy Bee zmienia się i upodobnia do siostry, odnajdując jednocześnie siebie i swój sens życia. Musi się też zmierzyć z kilkoma chwilami zwątpienia, które wystawiają na próbę to w co wierzy i niezachwianą wcześniej wiarę w siostrzaną miłość.

Rosamund Lupton poruszyła też temat badań genetycznych i ich wpływu na ludzkie zdrowie i życie. Ukazała, jak łatwo manipulować takimi kwestiami i obrócić ich działanie przeciwko nauce.

"Siostra" to jedna z tych książek, które czyta się od pierwszej do ostatniej strony, a wiedza na temat finału historii jest nam wręcz niezbędna do dalszego funkcjonowania. I mimo, że wydaje nam się, że już wszystko wiemy, autorka i tak zaskakuje nas i powoduje mętlik w głowie. Podobnie jest zresztą z najnowszą jej książką "Potem", przez którą zarwałam z kolei dzisiejszą noc. Warto naprawdę sięgnąć i bez wahania mogę powiedzieć, że w moim odczuciu to dwie lepsze książki z tego gatunku, jakie dane mi było czytać. A o "Potem" już w następnym poście...

Gorąco polecam!

Konkurs świąteczny :)


Czas trwania: 9.04.12 - 13.04.12

Do wygrania: "Marilyn Monroe & Arthur Miller" Christy Maerker

Co zrobić, aby otrzymać? Należy zgłosić w komentarzu chęć przygarnięcia :) Osoby anonimowe proszę o pozostawienie maila.

Powodzenia! I przy okazji spokojnej reszty Świąt życzę :)

sobota, 7 kwietnia 2012

Zofia Nasierowska, Janusz Majewski "Fotografia smaku"


Tak się złożyło, że postanowiłam napisać o tej książce w czasie przygotowań do Świąt Wielkanocnych. A jest to pozycja, która aż się prosi aby z niej skorzystać i stworzyć rodzinny świąteczny obiad. "Fotografia smaku" zachwyciła mnie już w momencie kiedy wzięłam ją do ręki. Piękne, stylizowane wydanie, tasiemka do zaznaczania strony, ilustracje, treść... po prostu wszystko zachwyca. Nawet cena (można dostać już za ok. 31 zł) przy tym co otrzymujemy wydaje mi się być za niska! Duet małżeński Zofia Nasierowska i Janusz Majewski stworzył nie tylko ucztę dla ciała, ale i duszy. "Fotografię smaku otwiera wywiad z panią Nasierowską, która opowiada nam o swoim zamiłowaniu do gotowania i przyjmowania gości. Rozmowa jest swoistą podróżą w czasie. Znana fotografka wraz z mężem reżyserem i pisarzem przyjmowali w swoim domu, na obiadach śmietankę kulturalną Polski. Pani Zofia raczyła pisarzy, reżyserów czy aktorów obiadami powstałymi na bazie babcinych przepisów. Oczywiście jak każda kucharka, ulepszała i wzbogacała poszczególne receptury, wypracowując swoją własną niepowtarzalną i smakowitą kuchnię.

Pozycja składa się z dwudziestu czterech obiadów dla tych, którzy lubią i nie lubią przyjmować gości. Każdy rozdział to przystawka, zupa, danie główne i deser, a poprzedzony jest smakowitym i często lekko żartobliwym wstępem.
W moim piekarniku aktualnie spoczywa schab ze śliwką według przepisu ze strony 139 i zdradzę, że pachnie genialnie, podejrzewam, że smak będzie taki sam. Czytając poszczególne przepisy, odkryłam też kilka mini porad, których stosowanie wzbogaca moje prywatne przepisy. Niewątpliwym plusem "Fotografii smaku" jest to, że dania tworzone przez autorkę to przede wszystkim tradycyjne potrawy, które urozmaicone o jakiś dodatkowy składnik, albo "sztuczkę" zyskują całkiem nowy, lepszy smak, a produkty niezbędne do przygotowania są dostępne w każdym sklepie.

Czy zachęciłam Was już wystarczająco? Jeśli nie, to zaprezentuję jeszcze kilka zdjęć wnętrza książki... Ryciny zamieszczone w tej pozycji pochodzą z wydanej w 1935 roku "Nowoczesnej kuchni domowej".




"Fotografia smaku" awansowała na moją ulubioną książką kucharską. Warto mieć na półce, korzystać i cieszyć się pyszną, domową kuchnią.
Gorąco polecam!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Jael McHenry "Kuchnia duchów"



Opowieść zaczyna się w momencie kiedy Ginny, młoda kobieta posiadająca osobowość, traci rodziców w tragicznym wypadku. Ginny nie jest zwyczajną dziewczyną. Unika kontaktu wzrokowego z innymi ludźmi, panicznie boi się dotyku, lubi samotność i często chowa się w szafie. Jej zachowania, typowe dla zespołu Aspergera wyprowadzają z równowagi starszą siostrę Amandę, która nie wierzy w to, że Ginny jest w stanie poradzić sobie sama w życiu. Amandzie brakuje zrozumienia i wyrozumiałości, więc większość rozmów sióstr kończy się kłótniami. Ginny zapomnienie znajduje w kuchni i przepisach. Zupa z chleba, czekoladowe ciasto nocnych łez, Aji de gallina nie tylko odrywają kobietę od codzienności, ale powodują również, że sprowadza ona duchy osób, które sporządziły dany przepis. Tak więc bohaterka ma niepowtarzalną szansę jeszcze raz porozmawiać z babcią czy rodzicami. Odkrywa też przypadkiem pewną rodzinną tajemnicę...

Jael McHenry jest autorką poczytnego bloga kulinarnego (klik), dlatego w jej książkę w ciekawy sposób wplecione zostały przeróżne przepisy. Jest ich dokładnie piętnaście, tyle ile rozdziałów powieści i ubolewam, że tylko tyle, bo wydają się być niezwykle smakowite. Zupę z chleba z pewnością już niebawem spróbuję zrobić. Autorka pokazuje nam świat przez pryzmat zapachów i smaków, dzięki czemu zyskuje wyśmienitą całość.
Niewiele jest opowieści, które wciągają mnie na tyle, że nie jestem w stanie odłożyć książki, aż do momentu kiedy nie skończę. "Kuchni duchów" nie umiałam porzucić. Świetne połączenie codzienności kobiety dotkniętej zespołem Aspergera, odrobiny magii i kulinarnych przepisów, daje powieść świeżą i ciekawą, inną niż dotychczas nam serwowane. Ginny jest narratorką opowieści, znamy jej myśli i odczucia, co umożliwia nam zapoznanie się z problemem jaki ją dotknął. Za pomocą prostych środków przekazu, autorka udziela nam informacji o ciągle jeszcze mało znanym zaburzeniu, które w głównej mierze deformuje umiejętności społeczne osób których dotyka.

Bardzo podobała mi się "Kuchnia duchów", która niełatwy temat prezentuje w przystępny, lekko magiczny i smakowity sposób. Autorka zachowała równowagę, między magią a realnością, dzięki czemu uzyskała bardzo dobrą historię, po którą warto sięgnąć.
Polecam!

A tak o książce mówi Elżbieta Adamska, autorka książek kulinarnych:


środa, 4 kwietnia 2012

Tony Fitzjohn "Tańczący z lwami"


Na pewno wielu z Was kojarzy książkę i film opowiadający historię Elzy z afrykańskiego buszu, która od kociaka wychowywana była przez ludzi, a celem ich było przywrócenie jej środowisku naturalnemu. Lwicą zajmowała się Joy Adamson wraz z mężem Georgem. Mężczyzna założył Kampi ya Simba, sierociniec dla lwiątek, które trafiały tam na tak długo, aż stawały się zdolne do samodzielnego życia na wolności. Tony Fitzjohn trafił pod skrzydła Adamsona po okresie burzliwej młodości i od razu zrozumiał, że Afryka i lwy to jest to co będzie zaprzątać jego myśli do końca życia. Tony i George stworzyli niezwykły duet, wspierający się wzajemnie i udowadniający światu, że działania mające na celu przywracanie lwów i lampartów środowisku mają sens.

Jednak książka wcale nie zaczyna się kolorowo, bo już w pierwszych akapitach jesteśmy świadkami ataku lwa Shymanna na autora. Ciężko poturbowany, skazany jest na długotrwałą rekonwalescencję. Ta scena uświadamia, że nie mamy do czynienia z barwną i pełną sukcesów bajkową historią, a prawdziwą i ciężką pracą dużej grupy ludzi, często okupioną porażkami. Tony u boku swojego mentora przez długie lata uczył się wszystkiego co dotyczy dzikich kotów, a po tragicznej śmierci staruszka stał się niejako kontynuatorem jego dzieła. Wiele lwów i lampartów udało się przywrócić naturalnemu środowisku, jednak z powodu absurdalnych przepisów i niebezpieczeństw związanych z somalijskimi kłusownikami Tony w pewnym momencie zmuszony został do opuszczenia ukochanej Kory. Nie poddał się jednak i w nowym miejscu - Tanzanii stworzył rezerwat którego celem było ratowanie ginących nosorożców i przywrócenie populacji Likaonów. Udowodnił, że ciężką pracą można odnieść sukces, nawet jeżeli droga do niego usłana jest przeróżnymi problemami.

"Tańczący z lwami" mimo interesującej fabuły, bynajmniej nie wciąga od pierwszej strony. Prawdopodobnie jest to wynikiem lekko chaotycznego stylu Fitzjohna. Który za nic ma ramy czasowe i często w swoich opowieściach wybiega w przyszłość, po to aby zaraz się cofnąć do innych wcześniejszych wydarzeń. W mojej głowie spowodowało to lekki zamęt. W jednej chwili czytam, że Freddie (ulubieniec Toniego) parzył się z samicą, aby po kilku stronach dowiedzieć się, że z lwem jest problem ponieważ nie chce kopulować i jeszcze nie miał samicy. To tylko jeden z przykładów "skoków" autora. Jednak kiedy przyzwyczaiłam się do specyficznej opowieści autora, przyznaję... nie mogłam się oderwać. Zafascynował mnie afrykański świat, przerażały biurokratyczne kłody rzucane pod nogi, cieszyły większe czy mniejsze sukcesy odnoszone po długiej i żmudnej pracy, uroniłam nawet kilka łez, kiedy z powodu ludzkiej bezmyślności, czy też złośliwości losu umierały zwierzęta.

Tony Fitzjohn poświęcił całe swoje życie afrykańskiej przyrodzie Kenii i Tanzanii. Został odznaczony orderem Imperium Brytyjskiego, pozyskał wielu sponsorów, którzy bez wahania łożą środki na projekty mające na celu rozwijanie Kory i Mkomazi. Jego historia, mimo iż prywatnie nie zawsze kolorowa, to świadectwo ciężkiej pracy, a przede wszystkim wielkiej miłości do zwierząt, które nie zawsze uczucie potrafiły odwzajemnić. Podziwiam i kibicuję.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Mały przegląd filmowy...

Tym razem znowu o trzech filmach. Dwa z nich z pewnością warto zobaczyć, trzeci niestety jak dla mnie jest zupełnie nieudaną produkcją.

Zacznę od tego, który najmniej przypadł mi do gustu...

"John Carter"
reż. Andrew Stanton

Mialam wrażenie, że film jest jakby kolażem scen z innych filmów, takich jak np "Avatar" (chociaż Avatara nowet nie widziałam, a wrażenie i tak było!). Miejscami nawet zabawny, ale przez większość czasu musiałam panować nad ziewaniem. Fabuła idealna dla dwunastolatków, bohater jakiś taki nijaki, zakończenie za ładne. Po prostu wszystko na nie. Efektowny ten obraz również nie był. Oprócz kilku widoczków nic nie zachwyciło. Dwa bilety 56 zł, wrażenia bynajmniej nie bezcenne. Chcecie zmarnować pieniądze? Wybierzcie się na "Johna Cartera"...

"John Carter (Taylor Kitsch) to młody weteran wojny secesyjnej, ciężko doświadczony walką na froncie. W niejasnych okolicznościach trafia na obcą planetę. Tam zostaje uwikłany w wielki konflikt między tubylcami, Tarsem Tarkasem (Willem Dafoe) i księżniczką Dejah Thoris (Lynn Collins), która desperacko potrzebuje jego pomocy. W świecie na skraju zagłady, Carter odzyskuje wiarę w siebie, i rozpoczyna walkę, od której zależy los Barsoom i jej mieszkańców."*


"Igrzyska Śmierci"
reż. Gary Ross


Miałam przyjemność słuchać audiobooka czytanego przez Annę Dereszowską i książka, mimo iż zupełnie nie w moim guście, bardzo mi się podobała. Nic więc dziwnego, że na "Igrzyska Śmierci" na dużym ekranie po prostu mnie ciągnęło. I tym razem nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet. Film stanowi dość wierną kopię książki, chociaż w kilku miejscach brakowało mi wyjaśnienia niektórych spraw (np. pobieranie żywności i dodatkowe kartki w puli). Początek może trochę przydługi, jednak same Igrzyska pokazane dokładnie tak jak je sobie wyobrażałam. I mimo, że zabawa dość krwawa, poszczególne sceny raczej nie emanują brutalnością. Podobała mi się gra Jeniffer Lawrence jako Katniss Ewerdeen, dokładnie tak ją widziałam słuchając książki. Suzanne Collins dała nam przemyślenia Katniss, w filmie ich brakuje, dlatego przed obejrzeniem polecam jednak lekturę. Ogólnie zachwycona może nie jestem, ale na pewno zadowolona, bo "Igrzyska śmierci" to dość dobra ekranizacja książki.

"Katniss pochodzi z Dwunastego Dystryktu, jednego z najbiedniejszych regionów w państwie Panem. Kiedy jej młodsza siostra zostaje wylosowana do udziału w Głodowych Igrzyskach, corocznym turnieju organizowanym przez bezwzględne władze, Katniss zgłasza się by zająć jej miejsce. Musi opuścić nie tylko rodzinę, której jest żywicielką, ale i Gale’a, który zdaje się być kimś więcej niż przyjacielem. Aby ich jeszcze zobaczyć, musi zwyciężyć w transmitowanych przez telewizję Igrzyskach. Przeżyć może tylko jeden uczestnik. Pochodzący z biednego dystryktu i nie szkoleni w walce Katniss i chłopak Peeta, w oczach widzów skazani są na porażkę. Igrzyska są jednak nieprzewidywalne. Między młodymi rodzi się uczucie, a odważna szesnastolatka rozpala w ludziach nadzieję na zmiany. Staje się symbolem buntu i walki z niesprawiedliwością. Jednak jeśli kiedykolwiek ma zobaczyć jeszcze rodzinny Dystrykt 12, musi dokonać rzeczy niemożliwych…"*

"Służące"
reż. Tate Taylor


Na koniec zostawiłam sobie perełkę, czyli ekranizację książki Kathryn Stockett "Służące". Niestety nie miałam okazji czytać (żałuję bardzo, bo widziałam wiele opinii, gdzie książka wygrywa z filmem), jednak z pewnością jeszcze to nadrobię. Co jest siłą napędową tego filmu? W moim odczuciu kreacje aktorskie. Świetna Viola Davis w roli Aibileen Clark i genialna Octavia Spencer jako Minny Jackson (całkowicie zasłużony Oscar). Wzruszająca i miejscami zabawna historia w przystępny sposób pokazuje jak zachodziły zmiany, mające na celu likwidację segregacji rasowej. Wszystko zaczynało się od jednostek. "Służące" to przede wszystkim ciepła opowieść o zwykłych kobietach, które całe swoje życie poświęcają innym. Prosty obraz o skomplikowanych i trudnych sprawach... Na pewno warto poświęcić czas i poznać "Służące" z Mississippi.

"Akcja filmu toczy się w stanie Mississippi w latach 60. W roli głównej występuje Emma Stone (gwiazda hitu kinowego "Zombieland") grająca Skeeter, dziewczynę z dobrego domu z południa, która po studiach marzy o karierze pisarki. Niespodziewanie wywraca do góry nogami życie swoich przyjaciół i mieszkańców rodzinnego miasteczka, gdy postanawia przeprowadzić wywiad z czarnoskórą służącą najzamożniejszych rodzin w okolicy. Nominowana do Oscara Viola Davis w roli Albeen decyduje się ujawnić ciemne sekrety życia czarnoskórej mniejszości. Ze zwierzeń rodzi się przyjaźń. Okazuje się, że przyjaciółki mają sobie dużo do opowiedzenia. Zarówno one, jak i inni mieszkańcy miasteczka są świadkami zmieniających się czasów i obyczajów."*


* opisy filmów pochodzą ze strony http://www.filmweb.pl/

Baner