piątek, 31 stycznia 2014

Cormac McCarthy "To nie jest kraj dla starych ludzi"



Naprawdę ciężko było mi się zabrać za pisanie o tej książce. Dlatego, że była dobra. Ale nie w taki tradycyjny sposób, który z łatwością można uchwycić i przekazać dalej...
Na podstawie powieści "To nie jest kraj dla starych ludzi" słynni Bracia Coen nakręcili nagrodzony wieloma nagrodami film o tym samym tytule, z genialną rolą Javiera Bardema. Piszę o tym, dlatego że film nie zaistniałby, gdyby nie talent laureata nagrody Pulitzera. McCarthy stworzył powieść o niesamowitym klimacie, w której symbolicznie walczą ze sobą dobro i zło.

Granica Stanów Zjednoczonych i meksyku, rok 1980, narkotyki i zbrodnia. Polujący na antylopy Llewelyn Moss, po nieudanych łowach trafia na nietypowe znalezisko... Kilka trupów, jeden dogorywający i błagający o wodę żywy, bagażnik narkotyków i walizka z  prawie dwoma milionami dolarów... Moss staje przed dylematem... Zabrać i poprawić los swój i żony, czy też zostawić i żyć dalej w spokoju. Zdrowy rozsądek podpowiada to drugie, jednak Llawelyn podejmuje inną decyzję. Zabiera pieniądze i wraca do domu. Prawdopodobnie na tym by się skończyło, jednak bohater postanawia wrócić na miejsce zbrodni. Tam natyka się na tych którzy poszukują już zguby. Jednak to nie oni staną się jego największym wrogiem. Tym będzie Anton Chigurh, zabójca który sam tworzy zasady jakimi się kieruje i któremu w drogę można wejść tylko raz...
Narratorem całej opowieści jest szeryf Bell, lekko już znudzony życiem i zrezygnowany, jednak z bogatym doświadczeniem. Mądry facet, który niestety w tej walce nie ma szans na wygraną.

Zaletą tej powieści jest z pewnością jej lekko filmowy charakter. Nie męczą nas przydługie opisy, za to zaskakuje ich niezwykła precyzja, akcja toczy się w szybkim tempie w mrocznej atmosferze, a sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie. Chigurh to demon zła, uosobienie wszystkiego co najgorsze. Bohaterowie tacy jak Moss, czy Bell podejmują walkę z tym złem. Każdy z nich ma swoje zasady, którymi się kieruje i które utrzymują przy życiu, jednak kto wyjdzie z tej ponurej gry żywy?

Myślę, że każdy czytelnik odnajdzie w tej z powieści, która tylko z pozoru jest thrillerem, jakieś drugie dno. Zachęcam więc tych, którzy nie mieli jeszcze do czynienia z ekranizacją czy książką do zapoznania się.
Wędrówka przez amerykańską "ziemię jałową", okraszona dobrymi dialogami i wartką akcją z pewnością zrobi wrażenie...

czwartek, 30 stycznia 2014

Wacław Radzwinowicz "Soczi igrzyska Putina"


Soczi... Ta nazwa elektryzuje teraz cały sportowy świat. Już za parę chwil rozpoczną się XXII Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Odkąd pamiętam, to właśnie w czasie zimowych igrzysk moi znajomi wiedzieli, że nie odklejam się od telewizora i nie ma sensu próbować mnie gdziekolwiek wyciągać. Czasami zdarzało mi się brać dni wolne, żeby śledzić zmagania sportowców, a żeby oglądać łyżwiarstwo figurowe, byłam w stanie zarywać noce. Ja tym żyję przez dwa tygodnie!
Na olimpiadę czekam z niecierpliwością od dawna, jednak dopiero kilka tygodni temu zainteresowało mnie miejsce w którym będzie się odbywać. A wszystko za sprawą ciekawego reportażu telewizyjnego. Kiedy więc pojawiła się na rynku książka Wacława Radziwinowicza, postanowiłam poszerzyć swoją wiedzę. Jak możliwe jest zorganizowanie zimowych zmagań w klimacie subtropikalnym, gdzie w lutym temperatury dochodzą do 20 stopni? W miejscu, które słynie z kurortów, ciepłego morza i uzdrawiających wód?
W Rosji jest to możliwe, a prawda o igrzyskach jest zatrważająca.
"Na długo przed rozpoczęciem olimpiady w Soczi pobity został światowy rekord - okazała się ona najdroższa w historii. Pochłonęła więcej pieniędzy niż wszystkie dwadzieścia jeden poprzednich zimowych olimpiad"
Skąd wzięła się taka suma? Jak wiadomo w Soczi nie było żadnej hali godnej olimpiady, zbudowano więc wszystko co niezbędne. Stadion Balszoj, na którym nie odbędą się żadne zawody, a jedynie ceremonia zamknięcia i otwarcia, hale hokejowe, do łyżwiarstwa itd, powstały więc od zera. Mimo to koszt ich budowy wyniósł dużo więcej, niż podobnych obiektów na Zachodzie. Odpowiedź na pytanie co też stało się z pieniędzmi jest prosta... Zostały rozkradzione. A kradł kto mógł, stąd też ostateczna kwota, jaką wydano to aż pięćdziesiąt jeden mld. USD. Autor w prosty sposób tłumaczy proceder znikania pieniędzy, pokazuje kto i dlaczego zajmuje się poszczególnymi inwestycjami. A im bliżej Kremla, tym lepiej...
"W Moskwie pół żartem, pół serio mówi się, że Rosja już zwyciężyła w nowej konkurencji zimowych igrzysk i należy jej się złoty medal za rekordowy rospił"

Ale ja w zasadzie nie o pieniądzach chciałam... Najbardziej boli sposób w jaki potraktowano ludzi i przyrodę. Dodajmy unikatową na skalę światową przyrodę. Z jaką łatwością przesuwano granice Parków Narodowych, jeżeli nie pasowały do budowy. Jak szybko odeszły z gór niedźwiedzie, a z rzeki Mzymta zniknęły pstrągi, nawet wędrowne ptaki zatrzymują się już gdzie indziej, a wszystko na oczach świata. Bez żadnych konsultacji ekologicznych zniszczono bezpowrotnie, wręcz zmiażdżono przyrodę. Na nic zdał się krzyk Greenpeace'u i WWF, skoro eksperci ONZ dali się omamić obietnicom odbudowy fauny i flory. Tylko czy coś takiego jest w ogóle możliwe?
Są też ludzie... Jednym osuwają się domy, ponieważ na wzgórze pod którym mieszkają zwieziono tony odpadów, inni te domy stracili bezpowrotnie otrzymując w zamian rekompensaty nieadekwatne do wartości nieruchomości. Mieszkańcy Soczi nie zostali też zatrudnieni do budowy, bo byli za drodzy. Tak naprawdę nic nie zyskali i nie zyskają, oprócz wielu utrudnień. Dla nich bilans z pewnością będzie ujemy.

Wacław Radziwinowicz z reporterskim zacięciem odkrywa kolejne warstwy olimpijskich przygotowań, pod którymi znajdujemy mnóstwo niedoróbek. To tak, jakby dom zbudować na grząskim gruncie. Chwilę postoi, przyjmie gości, a potem się zobaczy... Zatonie, a może cudem ustoi. Soczi, to igrzyska Putina, który pokazuje jak wielką ma władzę i jak potrafi zagrać na nosie największym. Igrzyska się skończą, widzowie szybko zapomną o tym na jakich podstawach zostały zbudowane, a mieszkańcy rejonu będą musieli zmagać się z jeszcze większymi problemami, niż mieli wcześniej. 
Igrzyska to teatr, który reżyseruje Kreml, według scenariusza Putina, a dla miejscowych nie znalazło się miejsce nawet na widowni.
"O igrzyskach w Soczi mówić w Rosji należy jak o nieboszczyku - albo tylko dobrze, albo wcale. Krytyka i żarty skończyć się mogą całkiem niewesoło"

"Igrzyska mogą przynieść Rosji pierwsze miejsce w konkurencji śledzenia sportowców i kibiców"
Teatr od kulis, który prezentuje nam autor, to barwna opowieść o historii regionu, czystkach etnicznych, homofobii, inwigilacji, korkach, drogich mieszkaniach, i wielu innych rzeczach. Naprawdę warto poznać to, czego na szklanym ekranie nie zobaczymy. Zachęcam więc do lektury!
Ciekawość mnie też zżera, czy autor planuje reportaż z tego czasu po. Kiedy kurtyna opadnie, a Putin odwróci twarz w innym kierunku.

wtorek, 28 stycznia 2014

Magdalena Witkiewicz "Opowieść niewiernej"


Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się poczuć taką bliskość z fikcyjnym bohaterem. Magdalena Witkiewicz stworzyła opowieść, w której dokonuje rozkładu na czynniki pierwsze gasnącej miłości. Prezentuje swoiste studium zdrady i rozpadu małżeństwa...

Ewa i Maciek są parą bardzo długo, a początki ich związku to wprost sielanka. Wspólne spacery, wyjazdy, częste randki, a wszystko w niezwykle romantycznej atmosferze, o jakiej marzy chyba każda kobieta. Ich związek rozwija się. Najpierw jest więc wspólne zamieszkanie, następnie pierścionek od Maćka zwiastujący ożenek. Jednak już na każdym kolejnym etapie, daje się wyczuć coraz więcej ustępstw ze strony Ewy. Nie ma więc wicia wspólnego gniazdka, mężczyzna przynosi cztery walizki do jej mieszkania, nie ma ślubu jak z bajki, jest aż za skromna uroczystość w Urzędzie Stanu Cywilnego... A to dopiero początek piekła, jakie zaczyna się rodzić w tym związku. Po ślubie jest coraz gorzej, brak wspólnych tematów do rozmów i zainteresowań powoduje, że para zaczyna życie razem, ale po prawdzie każde prowadzi je na własny rachunek. Maciek pracuje niemal non stop, a najważniejsze dla niego jest zarabianie pieniędzy, Ewa nie potrafi się odnaleźć i dotrzeć do męża. Wydaje się, że sytuację może naprawić dziecko, bo Ewa zachodzi w ciążę, jednak ta kończy się dość szybko, co wpędza kobietę w depresję i powoduje utratę pracy... W tym wszystkim pojawia się w końcu miejsce na myśl o zdradzie...

Literatura kobieca pełna jest licznych zdrad mężczyzn. Kobiety nie zdradzają w niej prawie nigdy. Dlaczego? Przecież statystycznie zdaje się co czwarta popełnia ten czyn. Pewnie dlatego, że literaturę kobiecą tworzą kobiety, a trochę dziwnym byłoby oczernianie własnej płci. Z reguły kobiety są nieskazitelne, zdradzają mężowie i partnerzy, odchodzą z innymi, następuje potok łez, a następnie pojawia się kolejna miłość życia. Tym bardziej podoba mi się temat jaki podjęła Witkiewicz. Po prostu jest to jakaś odskocznia. Zdrada podana w zupełnie inny sposób, niż jesteśmy przyzwyczajeni.
Autorka w klarowny sposób pokazała, jak łatwo można się zagubić, zapomnieć o tym co najważniejsze czyli o uczuciach. Zapomnieć o tym kim się jest i podporządkować wyobrażeniom innej osoby.
Miłość na początku zawsze jest pięknym zjawiskiem i często mamy klapki na oczach, nie zdając sobie sprawy z wad partnera i różnic. Kiedy te już opadną, okazuje się, że jest już za późno nawet na "hospitalizację" związku. Łatwo jest też oceniać i potępiać postępowanie, czy to kobiety, czy mężczyzny, którzy zdradzają, jednak na zdradę składa się wiele czynników. Często jest następstwem po prostu braku miłości. A tego nie da się naprawić i uratować.

Magdalena Witkiewicz w "Opowieści niewiernej" pokazała właśnie jak brak miłości i zainteresowania drugiej osoby prowadzi do decyzji, których się żałuje i które są nieodwracalne. Ewa zdradziła. Skrzywdziła tym innych ludzi, ciężko coś takiego usprawiedliwić. Jednak na jej zdradę, tak jak i na każdą inną, składa się gros maleńkich wydarzeń z codziennego życia, a wina zawsze leży gdzieś po środku. I nad tym chyba powinniśmy się zastanowić.

Polecam!

niedziela, 26 stycznia 2014

Piękny Lwów...

We Lwowie spędzałam sylwestrowy czas. Dla mieszkańców Ukrainy to najgorętszy okres przedświątecznych przygotowań. Dla niezorientowanych, ich święta Bożego Narodzenia przypadają ok. dwa tygodnie po naszych, czyli tuż po Nowym Rok. Pierwsze co rzucało się w oczy, to tłumy ludzi... Wszędzie! Co wieczór na Prospekcie Swobody odbywały się też koncerty euromajdanowe. Scena została ustawiona niemal na stałe, jednak wtedy nie było jeszcze tak gorąco jak jest teraz w większości większych miast ukraińskich. Z całego serca kibicuję Ukraińcom w ich walce o zmiany, o Unię...

Lwów od dawna był moim marzeniem, kiedy więc trafiłam tam na kilka dni wykorzystałam każdy w stu procentach. A, że jest to jedno z najpiękniejszych miast jakie widziałam, nie mieliśmy chwili wytchnienia. Ciągle moje oko wypatrywało coś ciekawego w oddali, do czego koniecznie musiałam dotrzeć. Pędziłam więc z moim mini przewodnikiem po kolejnych miejscach, niemal zamarzając, ale tak szczęśliwa jak wtedy, to chyba nie byłam już dawno :)

Odkryliśmy przypadkiem idąc za oznaczeniami Skansen, który bardzo przypominał mi mój ukochany sanocki, tyle że ten lwowski jest zdecydowanie bardziej zaniedbany. Cztery przepiękne Cerkwie, miód dla mojego serca.
Przy okazji powiedzieć muszę, że Lwów to jedno z lepiej oznaczonych miast. Zabytki, cmentarze, czy inne atrakcje znajdziemy bez problemu, a jedynym minusem jest brak informacji o odległościach i czasach dojścia do nich.

Zachwycił mnie Cmentarz Łyczakowski, chociaż pewnie brzmi to dziwnie. Zabytkowe nagrobki, przepiękne nagrobne rzeźby i tylko chwilami żal chwyta, że wiele z nich po prostu niszczeje.

Najpiękniejsze sakralne miejsca? Kaplica Boimów z przepiękną kopułą, która wygląda niczym niebo i Katedra Ormiańska, ponura z malowidłami, które budzą niepokój i obok których nie można przejść obojętnie. Przepiękne!

Niestety nie udało mi się z Wysokiego Zamku zobaczyć panoramy Lwowa. Mgła i smog zasnuły miasto, ale ja wrócę, to wiem na pewno!

Na razie tyle, uznajmy to za pierwszy odcinek. Chyba, że chcecie więcej o Lwowie, w końcu nie zachwycałam się jeszcze nad Operą, nie opowiedziałam o przepysznych struclach, które dostać można na rynku lwowskim, czy o kamienicy zaadoptowanej na fabrykę czekolady, gdzie możemy poczuć się prawie niczym Charlie ;)
Że nie wspomnę o kościołach, kaplicach, cerkwiach, nie opowiedziałam o poszukiwaniach dawnego budynku Kasyna Szlacheckiego, gdzie zachwycać miało wnętrze, poszukiwaniach zakończonych niestety niepowodzeniem. O wielu miejscach jeszcze nie opowiedziałam :)

A na koniec kilka zdań o jedzeniu, bo jest o czym! Wspominałam wyżej o pysznych struclach, na słodko i wytrawnych. Ja stawiałam na te drugie, z kurczakiem i łososiem, mój partner wolał te słodkie z makiem czy wiśniami. Strucle zawsze świeże, przygotowywane na naszych oczach, do tego sos, który lejemy sami z garnków ustawionych przy ladzie. Bez ograniczeń :). Naprawdę warto zajść do tego miejsca, a trafić łatwo, wystarczy udać się na rynek. Lwowska czekolada... Filiżanka tego przecudnego płynu potrafi zasłodzić nawet największych fanatyków słodkiego! Warto spróbować, naprawdę.
Jeść staraliśmy się w Puzatej Chacie, która serwuje jadło ukraińskie. Barszcz ukraiński we Lwowie, smakuje zupełnie inaczej niż takowy w Polsce. Polecam też Soliankę, w której znaleźć można chyba wszystko. Mięsa, z tego co zauważyłam, podawane są często na słodko, tak samo rzecz się ma z sałatkami. W zachwyt wprawiły mnie buraczki  po lwowsku, a dzięki ukraińskiej znajomej udało mi się je odtworzyć:
Pysznie!

Świąteczne kramy na Prospekcie Swobody wieczorową porą.
Te same kramy, tyle że wczesnym rankiem...

Katedra Ormiańska z zewnątrz
Malowidła w Katedrze Ormiańskiej.
Zwieńczenie Kaplicy Boimów.
Przypadkowe przejście między kamienicami. W tle ukazują się sylwetki ,ubranych niczym z początku wieku, lwowskich przewodników.

W tle dojrzeć można kopuły Cerkwi Uspieńskiej.

Jedna z Cerkwi we lwowskim skansenie.

Grób Marii Konopnickiej na Cmentarzu Łyczakowskim

Jedna z budzących zachwyt grobów...

Pomnik Adama Mickiewicza



Świąteczne szaleństwo, a w tle Opera.

Budynek Opery

Wnętrze Opery

Przypadkowy zaułek :)

Zwieńczenie jednej z kamienic

Fragment dworca kolejowego
Coś, co po prostu wpadło mi w oko :)



piątek, 24 stycznia 2014

Ruta Sepetys "Wybory"

 "Wybory, to one kształtują nasz los"

Na tę książkę czekałam z dużą niecierpliwością, przez co prawdopodobnie postawiłam jej bardzo wysoką poprzeczkę. Poprzednia pozycja autorki "Szare śniegi Syberii" zrobiła na mnie bardzo wielkie wrażenie, jeszcze większe sama autorka podczas spotkania na Targach Książki w Krakowie. Kobieta z taką pasją i entuzjazmem opowiadała o swoich dziełach, że nie sposób przejść teraz obok nich obojętnie.

Dlatego też zaczęłam czytać już w tym samym dniu, w którym "Wybory" otrzymałam. Przeczytałam 50 stron, 100, 150... I nic, rozczarowanie...

Akcja powieści toczy się w  latach pięćdziesiątych w Nowym Orleanie. Mała Josie Moraine przybywa do Dzielnicy Francuskiej z matką prostytutką, która zgłasza się do domu słynnej burdelmamy Willie Woodley. Dziewczynka dorasta w szemranej dzielnicy, gdzie zawsze może liczyć na szorstką Willie, jej kierowcę Cokie'go, właściciela księgarni Charliego i jego syna Patricka. Jo trzyma się z dala od matki i kłopotów, mieszka na piętrze księgarni i marzy o nauce w ekskluzywnej szkole. Wszystko jednak gmatwa się tuż przed jej osiemnastymi urodzinami. Kilka niewłaściwych wyborów i kłamstw powoduje, że dziewczyna wplątuje się w kłopoty, a mafia depcze jej po piętach...

Brzmi interesująco? Tak właśnie pomyślałam, nim zaczęłam lekturę. Akcja toczy się w jakiś leniwy i senny sposób,  czekamy na punkt kulminacyjny, znaczący zwrot akcji, ale takowego brak... Inna rzecz, że książka jest bardzo przewidywalna, nie ma w niej niczego zaskakującego. Czyta się ją naprawdę dobrze, ale od Ruty Sepetys oczekiwałam zdecydowanie więcej emocji. Historia miała wielki potencjał,  którego autorka chyba nie wykorzystała. Nie można jednak odmówić jej świetnego warsztatu pisarskiego i dobrego pomysłu na powieść.

Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało. Skłamałabym. Ale dostałam zdecydowanie za mało...
Z jednej strony więc polecam i myślę, że klimat powieści stworzony przez Rutę Sepetys wielu czytelnikom przypadnie do gustu, z drugiej strony czuję się rozdarta...


środa, 22 stycznia 2014

Aleksander Lwow "Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później"


Piszę o książce jako laik kompletny, ale ponoć do laików jest skierowana. Jej lektura uczy pokory, zbyt często bowiem – jak przekonuje nas Aleksander Lwow – osoby niemające pojęcia o alpinizmie czy himalaizmie zimowym, wypowiadają się na temat tego sportu z wielkim znawstwem. Patrz: tragedia na Broad Peaku. Wiem, bo tak jak cała Polska, rozprawiałem w tamtym czasie ze znajomymi o śmierci Berbeki i Kowalskiego. Ale to pseudo-znawstwo to przypadłość zdaje się ogólnokrajowa i dotyczy wszelkich dziedzin życia. Polanie znają się po prostu na wszystkim: od fizyki kwantowej poczynając na wojnie domowej w Syrii kończąc. Też mnie to czasem infekuje i trzeba się z tego leczyć. Dobrze więc posłuchać człowieka, który wspina się już przeszło czterdzieści lat i który wie co to piękno, ale i piekło gór. Na jedno nie ma się co zżymać panie Aleksandrze. Ano na to, że media nie interesują się specjalnie tym sportem, chyba, że wydarzy się tragedia i wrócą odwieczne pytania typu: „po kiego ch… oni tam lezą?”. Kibicuję polskim wyprawom i chciałoby się żeby dzienniki informowały o wyprawach codziennie, żeby wielkie sukcesy nie był tylko suchą, 30-sekundową wzmianką. Nie ma co się jednak obrażać na rzeczywistość. Nie jest to sport widowiskowy (no chyba że dla himalaistów), a już na pewno nie jest natychmiastowy i to pomimo rewolucji cyfrowej. I brak w nim wielkiej, międzyludzkiej rywalizacji. Niegdyś był wyścig Messner-Kukuczka, teraz podobnego (wymyślonego bądź prawdziwego) w społecznej jaźni nie ma. Są ludzie kontra góra, ale to już nie rozpala tak wyobraźni.  Jest więc jak jest. Szachiści pewnie też są wściekli, że nad szachownicą świat pochylił się dopiero, gdy w szranki stanęli Amerykaniec-Fischer z Ruskiem-Karpowem, później Karpow z Kasparowem, końcem Kasparow z komputerem. Potem zdaje się cisza, bo nikt z komputerem do stołu już nie zasiadł. Komputery jak wiadomo są coraz doskonalsze, a ludzie coraz głupsi.
Wracając jednak do meritum, czyli do książki. Dużo tu ciekawych informacji dla takich żółtodziobów jak ja. Dowiadujemy się jako to się drzewiej wspinano. Nie tak odległe to czasy jak te opisane w książce Krzysztofa Pisera[1], ale dla człowieka urodzonego w latach 80-tych to jednak jurajski park. Przy opisie początków  swojej przygody ze skałami Lwow przedstawia nam jak rozwijał się sprzęt wspinaczkowy oraz jak wraz z tym zmieniało się samo wspinanie. Nie, but wspinaczkowy nie zawsze był taki jak teraz. O ile można sobie wyobrazić wspinanie w korkotrampkach (na mojej pierwszej wizycie na ściance też mi je polecano na początek), o tyle trzewiki brzmią już absurdalnie. Podobnie jak wiązanie liny pod pachami.
Autor zgrabnie przechodzi od opowieści o swoim życiu, nie tylko zresztą tym górskim, do opisów barwnych postaci takich jak Jerzy „Druciarz” Rudnicki. Świetne są też opisy „Moka” – schroniska nad Morskim Okiem – i przygód taternickiej braci. Nie brak też wycieczek osobistych i rozliczeń z pobratymcami. Fakt, że życzliwych i w duchu pojednawczym. Co zrozumiałe, sporo miejsca poświęcono najwyższym górom. W opowieści o zimowej wyprawie na Everest, Lwow wplata historię zdobywania tej góry. Generalnie ciągle przeskakujemy w czasie, co jakiś czas jesteśmy raczeni porcją różnorodnych informacji. Ale to jednak ludzie są najważniejszymi bohaterami tej książki. Taki zresztą był i zamysł autora, bo już na wstępie zaznaczył: „Piszę o tym, co na przestrzeni z górą czterdziestu lat mojego alpinistycznego życia utkwiło mi w pamięci na zawsze. Dlatego jest w niej tak wiele o ludziach i przemijaniu. A że nie są to wyłącznie epizody, myśli czy uwagi ściśle związane z górami? Cóż, góry plączą się z życiem…”. Zresztą ze zdziwieniem odkrywałem, ilu znanych ludzi związało się z górami. I ilu w nich zostało już na zawsze. Ale pomyli się ten, kto pomyśli, że to tylko epitafium. Ta książka to raczej hołd dla życia pełną piersią. Wielka przygoda opisana z pasją. Himalaizm zimowy to sport ryzykowny jak mało który, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie ściga się ze śmiercią. Autor często podkreśla, że wymaga on nie tylko umiejętności ale i zdrowego rozsądku. Bo zwyciężyć, znaczy przeżyć.

Nie da się jednak wszystkiego zmieścić w jednej książce i po pewnym czasie zacząłem się męczyć. Bo niby jest tu o wszystkim, ale jakby i o niczym w zupełności. Poza tym historie i anegdoty w wielu miejscach się powtarzają. Więc pozostaje niedosyt, a czasami czujemy przesyt.

Tekst: Alen Sierżęga


[1] K. Pisera, Jak dawniej po Tatrach chadzano, Wydawnictwo TPN, Zakopane 2013.

http://bezdroza.pl/ksiazki/zwyciezyc-znaczy-przezyc-20-lat-pozniej-aleksander-lwow,bezwyc.htm

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Zapowiedzi

Tym razem kilka zapowiedzi, które prawdopodobnie znajdą się niebawem na mojej półce.

Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach wydawnictwa Znak, pozycję traktującą o panach Beksińskich, z niecierpliwością zaczęłam odliczać dni do premiery. A ta nastąpi już 19 lutego (już, albo dopiero!?). Do tego autorką jest Magdalena Grzebałkowska, spod pióra której wyszła już świetna biografia Księdza Twardowskiego... No po prostu nie mogę się doczekać!

Kolejną pozycją, na widok której dostałam niemal ślinotoku, jest książka traktująca o Ewie Demarczyk. Data ukazania "Czarnego Anioła" nie jest jeszcze dokładnie znana, ale ja na pewno sięgnę po nią zaraz po pojawieniu się w księgarniach. Uwielbiam ten głos!

Kolejna pozycja to biografia Marii Konopnickiej. Tym razem jednak Iwona Kienzler pokazuje pisarkę - "kobietę uwikłaną w skomplikowane związki i borykającą z życiem codziennym". Wydaje mi się, że może to być pozycja naprawdę godna uwagi.

O Agnieszcze Kaludze i jej blogu Zorkownia usłyszałam już jakiś czas temu i bardzo podziwiam siłę i hart ducha kobiety. Doświadczona stratą autorka od czterech lat jest wolontariuszką w hospicjum. Blog i teraz książka są próbą zrzucenia ciężaru życiowych doświadczeń. Pozycja obowiązkowa!

"Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak"
"Wielki sukces polskich himalaistów (pierwsze zimowe wejście) i jednocześnie wielki dramat. Hugo-Bader w czerwcu i lipcu 2013 roku przebywał w bazie, w Karakorum, był jednym z czterech członków polskiej wyprawy, która wyruszyła po zaginionych Tomasza Kowalskiego i Macieja Berbekę. Udało się odnaleźć tylko ciało Tomka."
Historia, która zelektryzowała Polskę i wywołała wiele dyskusji. Wielki sukces wspinaczy, który zepchnęła w cień śmierć dwójki: Kowalskiego i Berbeki.
Jacek Hugo Bader pokazuje świat wspinaczy od środka:
"Autor kreśli portrety wspinaczy i rozmawia z żyjącymi bohaterami. Odsłania tajemnicę wysokogórskiej wspinaczki i wprowadza w jej magię. Hugo-Baderowi można zaufać: poznamy naturę lodowych (jak ich nazywają) wojowników, zapach górskich bitew, ich gorycz i słodycz."

"Między miejscami. Z psem przez Afganistan". Autor ruszył pieszo przez kraj targany konfliktami w 2002 roku, po inwazji amerykańskiej. W pieszej wędrówce niespodziewanie zaczyna mu towarzyszyć bezzębny pies... Babura.
Brzmi to wszystko niezwykle interesująco!

"Ponieważ Cię kocham. Najpiękniejsze wyznania miłosne" - Zbiór najpiękniejszych historii miłosnych, romanse polityków, literatów i władców... Zdecydowanie mam ochotę...

"Dom nad rzeką Loes" - Mateusz Janiszewski był lekarzem wolontariuszem w Timorze Wschodnim. Pokazuje kraj pełen niepokoju przez pryzmat ludzi. "Bo Timor to nie tylko kraj pełen przemocy i cierpienia."


Harlan Coben, mój niekwestionowany mistrz kryminału! Mimo nieudanych ostatnich książek, każda kolejna zawsze budzi moje zainteresowanie. Misternie skonstruowane, wielowątkowe zagadki, to zawsze czytelnicza uczta.

"To nie jest kraj dla starych ludzi" Cormaca McCarthy'ego to jedna z jego najsłynniejszych książek. I właśnie od tej pozycji chciałabym zacząć przygodę z autorem. Do tego zachwyca mnie okładka :)

Emily Bronte "Wichrowe Wzgórze".  - Wstyd, ale nigdy nie czytałam żadnej z książek sióstr Bronte! Czas to zmienić...

I ostatnia pozycja, ale jednak z bardziej wyczekiwanych. Odkąd uczestniczyłam w spotkaniu z przeuroczą autorką, wiem że sięgnę po wszystko co wyjdzie spod jej pióra. Mam nadzieję, że książka pojawi się u mnie jak najszybciej. Mowa oczywiście o "Wyborach" Ruty Sepetys.


piątek, 17 stycznia 2014

Camilla Lackberg "Fabrykantka aniołków"


"Fabrykantka aniołków" to zdaje się ósma część sagi kryminalnej, opisującej losy bohaterów z Fjallbacki. Szczerze mówiąc straciłam już rachubę, a i niektóre wątki zaczynają mi umykać z powodu dłuższych przerw w lekturze, niemniej w dalszym ciągu mam wielką radość ze śledzenia losów Eriki i Patrika. Zagadki kryminalne są niełatwe do odgadnięcia, do samego końca mamy swoje domysły, a w finale rozwiązanie i tak okazuje się zupełnie inne niż nam się wydawało.


Tym razem policja próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia, które miało miejsce na wyspie Valo w 1974 roku. Funkcjonariusze otrzymali wtedy tajemnicze zgłoszenie, a po przybyciu na miejsce zastali otwarty dom z nakrytym napoczętymi potrawami świątecznym stołem i roczną dziewczynkę Ebbę. Pozostałych pięć osób zniknęło bez śladu. Śledztwo przez lata nie przyniosło wyjaśnienia, aż w końcu je zamknięto. Dlaczego więc wraca się do niego po latach? Na wyspę przybywa dorosła już Ebba wraz z mężem. Mają plan odnowienia i ponownego otwarcia ośrodka kolonijnego. Jednak już w pierwszych dniach pobytu ktoś podkłada ogień, w którym omal nie giną. Przeszłość wiąże się z teraźniejszością, ale aby rozwikłać tajemnicę trzeba się cofnąć niemal cały wiek wstecz...

Po raz kolejny wątek kryminalny przeplatany jest ciekawym tłem obyczajowym. Śledzimy losy bohaterów, denerwując się ich naiwnością i zachowaniami nieadekwatnymi do wieku. Lackberg można by wiele zarzucić, jednak misterne zagadki konstruuje po mistrzowsku, a bohaterów tworzy całkiem zwyczajnych. Policjanci nie są herosami o nadprzyrodzonych zdolnościach, tylko panami z brzuszkami, a bohaterki nie są uderzająco piękne i nawet noszą rozmiar 42! Ot zwykli ludzie, do których chcąc nie chcą, po przeczytaniu kilku części musimy poczuć sympatię.

Saga kryminalna Camili Lackberg najzwyczajniej wciąga. Czasami można mieć wrażenie, że zagadki są podobnie skonstruowane, a niektóre wątki niepotrzebne, jednak to tylko wrażenie... Wszystko ma tu ręce i nogi, a poszczególne sznureczki prowadzą do wspólnego kłębka, zwanego rozwiązaniem...

Polecam i czekam niecierpliwie na kolejne części.


środa, 8 stycznia 2014

Stefan Czerniecki "Cisza"



Stefan... Ach Stefan! Cóżeś Ty uczynił!? Czemuś zawładnął mym umysłem na czas lektury?! Czemuś zaraził niezdrowym wręcz entuzjazmem?! Poczyniłeś kolejną świetną książkę, która wśród innych jest niczym BMW wśród polonezów! Bo jakże to tak można? Tak z jajem, a w zasadzie całym koszykiem jaj, aż się człowiek dusi ze śmiechu czytając... No jak?!
Dość! Bo się zapędziłam. Nawiązując do jaj... Już kiedyś pisałam, że gdyby Stefan Czerniecki wydał książkę, w której znalazłabym sto przepisów na jajecznicę sięgnęłabym bez wahania. Wiem, że się nie zawiodę... I nie wynika to bynajmniej z wielkiej sympatii dla autora (taaa)... Stefan po prostu idealnie trafia w mój czytelniczy gust.

Wszystko zaczyna się jak w dobrym dreszczowcu... Jest strach i panika. Pierwszą stronę kończy stwierdzenie "zostaliśmy porwani". Po czym następuje początek opowieści, czyli moment wjazdu do Peru. A tam wraz z autorem zwiedzamy Limę, wypatrujemy Kondorów w Cruz del Condor, zachwycamy się Machu Picchu, czy też jesteśmy świadkami kolejnych zauroczeń Stefana... A na deser... Treking po pięknych, chociaż nie rozpieszczających pogodą Andach. Całą peruwiańską wycieczkę psuje niestety wydarzenie opisane powyżej, tuż przed przekroczeniem granicy ze zdecydowanie bardziej przyjaznym Ekwadorem...
Ten z kolei na dzień dobry wita szumem oceanicznych fal i drinkami z palemkami. Macie może ochotę na "miętowego słodziaka"?
"...Ekwador to Ameryka Południowa w pigułce"
"Pacyficzne, upalne wybrzeże dzieli od ośnieżonych stożków wulkanicznych sięgających ponad 6000 metrów nad poziomem morza nie więcej jak 150 km w linii prostej (!). Wschodnie stoki tak zwanej Alei Wulkanów porasta już natomiast górska odmiana wiecznie zielonego lasu deszczowego. Wystarczy kolejne 100 km, by znaleźć się w zupełnie dzikim, nietkniętym ludzką ręką, zielonym zakątku dorzecza Amazonki. Ekwador stanowi perłę południowoamerykańskich pejzaży."

I tyle w temacie. Bo czy ten cytat nie zapowiada kolejnych niezapomnianych chwil? Muszę jednak przyznać, że część o Ekwadorze, zdecydowanie krótsza niż ta o Peru, pozostawiła pewien niedosyt! Żądam więcej! Tylko może tym razem bez scen z trącaniem kijem bardzo jadowitego węża... 

Oczywiście na sam koniec napiszę banalnie, że mi się bardzo podobało i w ciemno kupię kolejną książkę (Ty ją Stefan pisz, żeby na następne targi książki było mi co sprzedać!).



Baner