czwartek, 31 lipca 2014

Katarzyna Bonda "Pochłaniacz"


Na nazwisko Katarzyny Bondy natykam się od kilku miesięcy i to w kontekście samych pozytywnych opinii. Byłam ciekawa jej twórczości, lecz jakoś nie było mi po drodze z książkami. Dopiero któraś z kolei rekomendacja, tym razem zdaje się Ani Dziewit-Meller spowodowała, że w końcu zabrałam się za czytanie. "Pochłaniacz" ma 671 stron. Przeczytałam je w ciągu jednego dnia. I mogłyby te dwa zdania wystarczyć za całą opinię o tym kryminale...

Akcja zaczyna się zimą 1993 roku. Poznajemy rodzinę Staroniów powiązaną z mafią trzęsącą trójmiastem. Mechanika, jego żonę, oraz bliźniaków Marcina i Wojtka. Marcin upatruje sobie za uczuciowy cel Monikę, siostrę swojego kumpla Przemka. Chcąc jej zaimponować zaczyna się niebezpiecznie mieszać w mafijne sprawy. W końcu w tajemniczych okolicznościach ginie zarówno dziewczyna jak i jej brat...

Dwadzieścia lat później, do Polski po kilku latach pobytu  w Huddersfield ,wraca wraz z córeczką profilerka Sasza Załuska. Już kilka dni po przyjeździe otrzymuje tajemnicze zlecenie. Szybko okazuje się, że zleceniodawca wcale nie jest tym za kogo się podaje, a w miejscu, gdzie Sasza miała zbierać informacje, popularnym klubie muzycznym, ktoś morduje współwłaściciela i ciężko rani menadżerkę. Sprawa wydaje się prosta, gdyż ranna wskazuje winną, jednak czy aby pamięć nie płata jej figla?
Jak pewnie nietrudno się domyślić, przeszłość będzie miała wielki wpływ na wydarzenia teraźniejsze i bez zagłębienia się w stare sprawy była policjantka i jej dawni koledzy nie rozwiążą zagadki...

"Na miejscu zbrodni pozostał tylko zapach" - hasło, które znajdujemy na okładce uważam za trochę naciągane i nieprawdziwe. Zapach był kluczowym elementem, pozwalającym rozwiązać sprawę, ale nie jedynym. Miejsce zbrodni bogate było w inne ślady, i nie tylko węszący owczarek niemiecki musiał się napracować. Ale to tyle marudzenia.

Bonda stworzyła wciągający, wielowątkowy kryminał, który mimo ogromu stron i postaci nie przytłacza, nie powoduje, że w czasie lektury gubimy się wśród bohaterów. Wszystko jest spójne i dopracowane. Każda osoba występująca w książce jest starannie zarysowana, a główni bohaterzy, których spotkamy jeszcze w trzech kolejnych częśćiach, budzą skrajne emocje, od sympatii po jakieś ciemne odczucia. Historię Saszy Załuskiej poznajemy już nieco w pierwszej części, lecz podejrzewam, że kobieta nas jeszcze nieraz zaskoczy. Nie jest superwomen, tylko człowiekiem, który popełnia błędy, ulega słabościom i ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Z niecierpliwością oczekiwać będę kolejnych z nią spotkań.

Jak pisałam wcześniej "Pochłaniacza" pochłonęłam i gorąco polecam. Mało jest dobrych polskich kryminałów. Ten bije na głowę wiele pozycji w swoim gatunku!




wtorek, 29 lipca 2014

Joanna Woźniczko-Czeczott "Macierzyństwo Non-fiction. Relacja z przewrotu domowego"

 Zacznę od dwóch scenek...

Pierwsza w poczekalni u ginekologa. Czytam akurat rozdział, w którym autorka niedługo po porodzie wyrywa się z domu, na obowiązkowy "przegląd" do lekarza. I co następuje... W ciąży, przyszła mama cieszyła się z pierwszeństwa w kolejce do ginekologa... Ot taki przywilej. W połogu, nikt nie przejmuje się już kobietą, która wydała na świat dziecko i mimo, że wszystko boli, szwy się rwą, a w domu dziecko czeka na karmienie, koniec z przywilejami! Kobieta bez brzucha straciła na wartości... I w tym momencie, siedząc w tejże poczekalni uświadamiam sobie, że aktualnie sama korzystam z przywileju wchodzenia bez kolejki, ale... to się skończy, kiedy tylko maluszek przyjdzie na świat. Żyłam w błogiej nieświadomości, że może jednak ominą mnie gwałtowne zmiany, a fragment przeczytany w poczekalni uświadomił, że nieubłaganie nadciąga poważny przewrót!

Scenka druga.
Siedzą u nas znajomi. Ja już niemal na półmetku ciąży zachwalam macierzyństwo, chociaż nie mam o nim zielonego pojęcia jeszcze. Mówię, jak cudownie jest wydać na świat życie, wmawiam niezdecydowanym jeszcze na potomstwo przyjaciołom, że pojawienie się dziecka nie musi niczego zmienić! Taa... Szkoda tylko, że sama w to nie wierzę. Już ciąża ograniczyła mnie w wielu kwestiach. A niestety nie znoszę jej najlepiej psychicznie i fizycznie. Tęsknie za rzeczami z których już teraz musiałam zrezygnować, albo na które brak mi po prostu siły... Ot, na przykład jazda na rowerze. Kiedyś mój codzienny środek lokomocji, teraz kurzy się w piwnicy. Rosnący brzuch oczywiście wiele mi wynagradza, ale i tak czuję niezrozumiałą dla siebie frustrację i złość. Dlaczego więc próbuję przeciągnąć przyjaciół na tę stronę mocy? Czy powoli zaczynam wkraczać do klanu?

Klan to oczywiście rodzice, którzy poznali już smak macierzyństwa czy tacierzyństwa i trudności z nimi związane. Nie dzielą się tym jednak z innymi, nieświadomymi! Prezentują z reguły wizję rodzicielstwa pełnego codziennych radości, pozbawionego ciemnej strony... A że ta istnieje... Wie chyba każdy kto dziecko posiada. Przekonała się o tym też autorka książki, która swoje frustracje postanowiła przelać na papier, a raczej klawiaturę komputera.
"Dlaczego piszę wyłącznie o frustracjach? Bo to dzienniczek autoterapeutyczny, dobre emocje i piękne chwile celebruję sobie w realu" (str. 106)
Woźniczko-Czeczott odważnie pokazuje pierwszy rok z życia swojego dziecka. Głównie bazując na strachach i wątpliwościach, tych gorszych dniach. Jej wizja macierzyństwa, to pozbawiona lukru codzienność, gdzie po całym dniu opieki nad córką, matka słania się na nogach. Bo codzienność to nie zdjęcie z kolorowego czasopisma. Włosy po porodzie wypadają, spacery stają się codzienną szychtą do odrobienia, a o samodzielnym wyjściu nie ma wręcz mowy... A jak już następuje, myśli i tak krążą wokół dziecka. Zmieniają się priorytety, znajomi, mąż zepchnięty zostaje na dalszy plan. Centrum świata to dziecko i jego potrzeby. Matka w tym wszystkim przestaje być sobą. I tak można by mnożyć... 
Przejrzałam z ciekawości internet w poszukiwaniu informacji na temat książki i natknęłam się na mnóstwo negatywnych opinii, czy wręcz ataków przeprowadzanych na autorkę, wyrodną matkę. Oczywiście wszystkie autorstwa innych matek. I zastanawiam się, czy ja i te kobiety czytałyśmy inną książkę? Autorka w szczery do bólu sposób pisze o swoich problemach, zmęczeniu, zniechęceniu, czasem złości na dziecko, ale na każdej niemal stronie znajdujemy ogrom miłości jakim darzy córeczkę. Po prostu opisała to o czym się nie mówiło jeszcze do niedawna otwarcie, ale co niemal każda kobieta przerabia po porodzie. Przewrót domowy...
Jestem w ciąży, po przeczytaniu tej książki w opinii niektórych matek, powinnam ze strachu zacząć obgryzać paznokcie... A ja cieszę się niemiernie, że na tę pozycję trafiłam! W końcu bez zbędnej słodyczy i kolorowania dowiedziałam się co mnie czeka, i na co muszę się przygotować. Do tej pory czułam strach przed nieznanym. Teraz to nieznane zostało trochę oswojone, odkryte. Wierzę, że dziecko wynagrodzi mi cały trud, a przewrót dzięki codziennym radościom stanie się łatwiejszy. Nie wierzę już jednak w zapewnienia, że dziecko niczego nie zmieni... Otwiera nowy rozdział, zupełnie inny od poprzedniego!

I na koniec przypomniały mi się dwie koleżanki.
Pierwsza, matka dwójki małych dzieciaków. Pytam, jak daje sobie radę, czy nie jest jej aby ciężko. Odpowiedź - Zobaczysz jak to jest, jak sama urodzisz (klan)

Druga, mama prawie dwulatki.
Nawet kupę muszę robić trzymając E. za rękę... (szczery klan)

Przypomniał mi się też filmik krążący niegdyś po internecie :)


czwartek, 24 lipca 2014

Christina Baker Kline "Sieroce pociągi"


"Sieroce pociągi" kursowały ze wschodniego wybrzeża na środkowy zachód Ameryki w latach 1854-1929. Jak nazwa wskazuje do wagonów pociągu trafiały samotne dzieci, pozbawione miłości najbliższych. Celem tych podróży było znalezienie maluchom nowego domu. Kiedy pociąg dojeżdżał do konkretnych stacji, zjawiali się na nich ludzie chcący przygarnąć sierotę. Ich motywacja była różna. Niektórzy naprawdę chcieli stworzyć bezbronnej istocie nowy dom pełen miłości. Niestety w wielu przypadkach dzieci trafiały do miejsc, gdzie były traktowane jako tania siła robocza, nie posyłano ich do szkoły, cierpiały głód i nierzadko przemoc fizyczna stawała się ich codziennością. "Sieroce pociągi" można określić mianem początków rodzin zastępczych. Jak nietrudno się domyślić, nie było możliwości kontrolowania rozsypanych na dużych przestrzeniach dzieciaków i ich rozwoju...

Główną bohaterką stworzoną przez Baker Kline jest Niamh, której rodzina chwilę po sprowadzeniu się do Nowego Jorku z Irlandii, traci życie w płomieniach. Dziewczynka zostaje sama w obcym kraju i jako dziewięciolatka trafia do pociągu. Wraz z nią kilkadziesiąt innych sierot. Po kilkudniowej podróży lokomotywa zatrzymuje się na pierwszej ze stacji. Dzieci wystawione zostają na oględziny dorosłych. Zdarza się, że Ci zaglądają w zęby, badają mięśnie... Niamh nie zostaje wybrana, jedzie więc na kolejną stację. Tam zwraca na nią uwagę małżeństwo, które interesuje jedynie to, czy dziewczynka potrafi szyć. Kiedy okazuje się, że posiada umiejętności, zabierają ją ze sobą i w ten sposób zaczyna się dla dziecka czas ciężkiej pracy, braku miłości i zrozumienia, zmiany imion, kolejno na Dorothy i Vivian... A to dopiero początek jej trudnej drogi do dorosłości...

Jednocześnie śledzimy losy współczesnej zbuntowanej nastolatki Molly. Dziewczyna od lat zamieszkuje u różnych rodzin zastępczych (mimo, że niektóre w ogóle takiego statusu otrzymać nie powinny). Pozuje na niezależną gotkę, jednak w głębi tęskni za stałością i uczuciami. Kiedy zdarza jej się ukraść z biblioteki książkę, w przedziwny sposób splatają się jej z losy ze staruszką Vivian, a znajomość, skądinąd dość specyficzna, przyniesie niespodziewane zmiany dla obu pań...

Przed lekturą tej książki nie czytałam żadnych zapowiedzi, opinii, nawet opis na okładce zaledwie liznęłam. I cieszę się, że tak właśnie uczyniłam, dzięki czemu nie miałam wobec tej pozycji bardzo wysokich wymagań. Książka sama w sobie jest świetna, autorka bardzo umiejętnie operuje piórem, kreuje postaci w taki sposób, że nie sposób się oderwać, przerwać czytania. Sam temat "sierocych pociągów" to strzał w dziesiątkę, gdyż przybliża nieznany na szeroką skalę fragment historii Stanów Zjednoczonych. A i popularnością cieszy się sporą, gdyż żyje wielu potomków pasażerów pociągów, którzy dzięki kolejnym publikacjom mogą poznać kawałek historii swoich bliskich.
I teoretycznie nie można się do niczego przyczepić... Szkoda tylko, że autorka potraktowała ten temat w iście amerykańskim stylu. Wiele wątków spłycając czy stosując stereotypowe rozwiązania. Czytelnik bez trudu domyśla się co też się wydarzy niebawem. W wielu miejscach miałam skojarzenia z twórczością Nicolasa Sparksa, co bynajmniej nie jest komplementem jeśli autorka chciała swoją powieścią przekazać coś więcej.

Ciekawa, wciągająca, chociaż trochę za bardzo oczywista opowieść, ukazująca interesujący fragment historii Stanów Zjednoczonych...
Polecam!
 

sobota, 19 lipca 2014

Anna Starmach "Pyszne 25. Nowa porcja przepisów"


Ania Starmach znana mi jest z polskiej edycji programu MasterChef, gdzie jest najmłodszą jurorką, obok Magdy Gessle i Michela Morana. Nie miałam wcześniej do czynienia z jej przepisami, dlatego z wielką ciekawością sięgnęłam po "Pyszne 25. Nową porcję przepisów". Książka inspirowana jest serią emitowaną w TVN Style. 
"Pyszne 25" to nic innego jak dania, które zrobić można w 25 min, ze składników, za które nie zapłacimy więcej niż dwadzieścia pięć złotych. 
Książka składa się z trzech części: na słono, na słodko i niezbędnika. Każdy przepis opatrzony jest listą składników, informacją dla jakiej liczby osób jest przeznaczona dana receptura i szczegółowym opisem wykonania danej potrawy.

Same przepisy są dość proste w wykonaniu, lista składników rzeczywiście z reguły nie jest bogata, więc bez problemu powinniśmy się mieścić w kwocie 25 zł. Jedyne moje zastrzeżenie to czas przygotowania. Trzeba jednak sporej wprawy w przypadku niektórych receptur, żeby zmieścić się w 25 minutach.

Ania Starmach raczy nas potrawami raczej prostymi, z którymi prawdopodobnie mieliśmy już do czynienia, jednak do każdej dodaje coś od siebie, co sprawia, że nabierają zupełnie innego, charakterystycznego smaku.

Oczywiście wypróbowałam jeden z przepisów! Pomidorowe curry wg. Ani Starmach wyszło przepyszne! Polecam więc gorąco książkę, szczególnie tym niewprawionym w kulinarnych bojach!

Przepis - KLIK

czwartek, 17 lipca 2014

Clara Sanchez "Skradziona"


Książką zainteresowałam się, kiedy oglądając pewnego poranka Dzień Dobry TVN usłyszałam o handlu dziećmi, jaki miał miejsce w Hiszpanii przez dziesiątki lat. Szacuje się liczbę sprzedanych niemowląt nawet na 300 000! W czasie programu można było zobaczyć wywiad z Clarą Sanchez, który przeprowadziła Anna Senkara (dla zainteresowanych - KLIK). Wprost nie do uwierzenia dla mnie było to, że taki proceder ciągnięto latami, a uczestniczyli w nim lekarze, siostry zakonne, pośrednicy. Za równowartość mniej więcej samochodu, można było kupić dziecko. Nikt nie zważał przy tym na cierpienie prawdziwej matki, którą informowano o śmierci noworodka tuż po porodzie. Wszystko skończyło się na początku XXI wieku, więc stosunkowo niedawno, a śledztwa w tej sprawie trwają do dziś...
Wstrząsnęła mną ta historia. Do tej pory żaden materiał telewizji śniadaniowej nie zainteresował mnie tak głęboko. Z wielkimi nadziejami sięgnęłam więc po książkę inspirowaną właśnie tą niezwykle bolesną historią. Od tej lektury wymagałam emocji, niemal takich, jakie zawładnęły mną podczas oglądania materiału w TVN.

Pewnego dnia, w teczce z krokodylej skóry, do której dzieci nie mają dostępu, Veronica odnajduje zdjęcie dziewczynki niewiele starszej od siebie. Na odwrocie widnieje podpis - Laura. Dziewczynka, mimo młodego wieku wie, że lepiej nie poruszać tematu z rodzicami, jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że zdjęcie zmieni jej życie.
Z biegiem kolejnych lat Veronica coraz więcej słyszy i coraz więcej rozumie. Jej matka ma obsesję na punkcie Laury, przez co nie potrafi do końca cieszyć się życiem. Dopiero choroba uwalnia ją od smutku, za to chęć odnalezienia dziewczynki przechodzi na Veronicę. Kim jest tajemnicza Laura? Czytelnik szybko się domyśla, zresztą zamysłem autorki nie było ukrywanie tego. Czytając wstęp do tego wpisu, Wy również pewnie już wiecie kim jest dziewczynka ze zdjęcia...

Książka podzielona została na dwie części. Pierwsza niemalże zniechęciła mnie do lektury. Brak tam było akcji, która snuła się sobie tylko znanym rytmem. Całość wydawała mi się czasami niespójna i  poszarpana. Poznajemy w niej istotne fragmenty z życia dziewczynek. Na przemian wchodzimy w świat i myśli Laury oraz Veronic'i. Atmosfera w tej części książki jest gęsta, powoduje że czyta się bardzo opornie, przewracając kolejne strony z myślą, że może w końcu coś się stanie. Bogata jest za to w gros wątków pobocznych, które w dużej mierze mogłyby zostać usunięte z książki, ponieważ odwracają uwagę od tego najistotniejszego problemu...
Inna jest druga część, kiedy dziewczyny się spotykają. Być może dlatego, że tutaj zachowana jest już ciągłość historii, mimo że dalej na dwa głosy. Wydarzenia nabierają rozpędu, fragmenty układanki trafiają na właściwe miejsca i czytelnik w końcu ma wrażenie, że jest szansa na szczęśliwy finał. Samo zakończenie może nie rozczarowało, ale mam wrażenie że czegoś w nim zabrakło. Takiego postawienia kropki nad "i".

Autorka napisała książkę, korzystając z historii, która ciągle porusza opinię publiczną w Hiszpanii. Niezwykle ciekawej historii... Jednak coś poszło nie tak. Nie mogę powiedzieć, że książka jest zła, po prostu liczyłam na dużo więcej. Polecam ze względu na naprawdę godny uwagi temat poruszony w tej powieści. Niemniej nie jest to lektura, którą się pochłania.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Metamorfoza notesu... + informacja o konkursie



Dzisiaj wyjątkowo nie o książkach... Dostałam ostatnio ładny notes reklamowy, ale jak to z takimi bywa, bardzo irytowały mnie napisy na nim. Lubię ładne gadżety, postanowiłam więc troszkę popracować nad wyglądem. Pierwotnie na na pis miał być przyklejony wąs, ale ostatecznie wyszło zupełnie inaczej...


Tak notes wyglądał przed moją ingerencją...


 Materiały wykorzystane:

  • Arkusz dowolnego papieru - ok. 1,5 zł w dowolnym sklepie papierniczym
  • Ozdobna taśma - 9 zł w sklepie papierniczym (oczywiście zużywamy tylko kawałek i możemy wykorzystać jeszcze kilkakrotnie)
  • Rower - zamówiony na allegro, koszt 2,5 zł 
  • Klej
  • nożyczki

Zachęcam do takich "zabaw"... Naprawdę odprężające i satysfakcjonujące zajęcie :)


.............................................................................

Przy okazji zachęcam do wzięcia udziału w konkursie organizowanym na stronie Magdaleny Kordel. Do wygrania voucher dla dwóch osób do Farmona Hotel Business&SPA oraz 5 zestawów kosmetyków z książką "Malownicze. Wymarzony czas"

Wszystkie informacje znajdziecie w linku poniżej!


niedziela, 13 lipca 2014

"Mrożek w obrazach"



Mrożek w społecznej jaźni obecny jest jako dramaturg i prozaik.  Jeden z naszych najwybitniejszych. Mrożek wielkim pisarzem był! Tak, ale i niezłym rysownikiem i to z pokaźnym dorobkiem. W latach 50-tych kreślił dla „Szpilek” i „Przekroju”, a w ostatnim dziesięcioleciu dla „Gazety Wyborczej” i „Rzeczypospolitej”.
Wydawca informuje nas, że wybrane do opracowania Mrożek w obrazach rysunki pochodzą z siedmiotomowego wydania Rysunków zebranych Sławomira Mrożka (słowo/obraz terytoria 1950-1989) oraz archiwalnych wydań Rzepy. Nie wiem czym kierowali się redaktorzy Noire sur Blanc, ale bez wątpienia wyselekcjonowane mini-dziełka cechują się ponadczasowością. Nie trzeba znać ducha zmieniających się czasów, by odnaleźć się w kąśliwej satyrze autora Tanga. Może dlatego, że wybrane rysunki dotykają zwykle sfery obyczajowej, a jeśli już o Polsce i Polakach mowa… to wady mamy przecież wciąż te same. Ot przykłady:



Rysunki satyryczne Mrożka są esencjonalne, konkretne, trafne. Ja uwielbiam te dotyczące relacji damsko-męskich i rodzicielskich. 



Świetne są też komentarze-ilustaracje do utworów literackich:


Warto sięgnąć po Mrożka w obrazach, a potem być może skusić się na Rysunki zebrane. Do Mrożka w obrazach się wraca. Ja wróciłem po kilku miesiącach. To nie jest romans na raz, ale (mam wrażenie) na lata.  Pogodne komentarze, które uczą poprzez humorystyczną optykę spojrzenia z dystansem na otaczającą nas rzeczywistość. 

Z zamieszczonych tu rysunków tylko jeden znajduje się w książce. Reszta jest podwędzona z przepastnej skarbnicy internetu. Czuję się jednak usprawiedliwiony. Chciałem dać wam przed-smak, a nie smak na papier kredowy zabijać.  Smacznego!


 Autor recenzji: Alen Sierżęga


środa, 9 lipca 2014

Herbjorg Wassmo "Stulecie"



Lektura "Stulecia" była dla mnie trochę jak wycieczka kolejką górską. Momentami nie mogłam się wręcz oderwać, z niepokojem oczekując każdej kolejnej strony. Ale były też chwile, kiedy po prostu czułam znużenie lekturą, traciłam koncentrację, gubiąc się wśród bohaterów i miejsc... Niemniej autorka zabrała mnie w niezwykłą literacką podróż, w miejsca dla mnie wręcz egzotyczne.

 Dla Herbjorg Wassmo bodźcem do napisania książki było zdjęcie przesłane przez córkę autorki, przedstawiające obraz znajdujący nad ołtarzem w katedrze Kabelvag. Anioł, który podaje kielich Jezusowi w ogrodzie Getsemani był niezwykle podobny do matki i babki autorki, a jak się okazało, modelką która pozowała do obrazu była Sara Susanne Krog, prababka autorki. Herbjorg Wassmo zaczęła więc tworzyć historię właśnie od jej postaci... "Stulecie" opowiada o czterech pokoleniach kobiet, których losy osadzone zostały w północnej Norwegii. 

 Sara Susanne w kwestii wyboru życiowego partnera postawiona zostaje niemal przed faktem dokonanym. Kiedy o jej rękę prosi Johannes Krog, rodzina przyjmuje to z ulgą i nie widzi innej możliwości, jak tylko zamążpójście dziewczyny. Sara jednak pełna jest wątpliwości, zwłaszcza, że nie kocha przyszłego męża. Godzi się jednak wbrew sobie i z biegiem lat zdaje sobie sprawę, że podjęła słuszną decyzję. Jak na lata, w których przyszło jej żyć (czasy przed rewolucją obyczajową) cieszy się z udanego pożycia, a niemal co rok rodzi kolejne dziecko. Jej życie nie jest oczywiście usłane różami, a z biegiem czasu pojawiają się pragnienia, które sama przed sobą ukrywa... 

Elida to najmłodsze dziecko Sary Susanne. Kobieta, która wbrew woli matki poślubia mężczyznę, którego pokochała. Jednak życie, mimo iż pełne miłości nie układa się po jej myśli. Fredrik ciężko choruje, dzieci rodzą się niemal co rok, a Elida marzy o czymś więcej. W końcu rodzina zmuszona zostaje do wyjazdu na południe, gdzie w szpitalu mąż ma być leczony. Wiąże się to w późniejszym czasie z oddaniem trójki dzieci do rodzin zastępczych, o co zawsze te będą miały pretensje do matki... 

Hjordis jest jednym z dzieci oddanych przez Elidę do "innych rodziców". Przez lata wychowuje się bez matki, jej rodzicami stają się obcy ludzie. Kiedy więc Elida wraca po nastolatkę, w tej rodzi się wielki żal, który trwa całe życie. Hjordis wychodzi za mąż z miłości. Z Hansem wymieniają wiele listów podczas wojny, a po kilku latach znajomości pobierają się. Jednak rzeczywistość okazuje się rozczarowująca, a mąż zupełnie inny niż człowiek z korespondencji. Życie biegnie swoim rytmem, a małżeństwu rodzi się dwójka dzieci, w tym Herbjorg... 

Herbjorg Wassmo dzięki "Stuleciu" może rozliczyć się ze swoją przeszłością, historią chyba najbardziej traumatyczną, wśród wszystkich które przychodzi nam poznać. Jako jedyna doświadcza w dzieciństwie przemocy seksualnej i to ze strony własnego ojca, którego w książce celowo marginalizuje. Nie używa sformułowania ojciec, cały czas mówiąc o nim "ON".

Książka nie jest chronologicznym zapisem ponad stuletniej historii rodziny. Autorka po kawałku odkrywa skrawki opowieści, mieszając losy swoich bohaterek. Najmniej wyrazista w tym gronie wydaję się być Hjordis, i to właśnie jej historia wywołała u mnie wręcz przesyt lekturą, z kolei o Sarze Susanne mogłabym czytać w nieskończoność. Najwięcej emocji budzą rozdziały dotyczące samej pisarki, gdyż nie mamy pewności co jej zagraża i przed czym ucieka. Domyślamy się, że ON robi jej wielką krzywdę, jednak nie mamy pewności, w jaki sposób. 

"Stulecie" zachwyca wyrazistością bohaterów i cudownym klimatem północnej Norwegii, który czuć niemal na każdej stronie. Autorka porusza tematy aktualne niezależnie od epoki, takie jak własna tożsamość i życiowe wybory. Bohaterki, mimo iż w dużej mierze prowadzą poukładane życie, ciągle za czymś tęsknią, pragną rzeczy, które nie zostały im dane. Wassmo przemyca też te najtrudniejsze sprawy, dotyczące przemocy wobec dzieci, której sama doświadczyła. 
Naprawdę porywająca powieść, którą z czystym sumieniem polecam!

piątek, 4 lipca 2014

Wiesława Bancarzewska "Zapiski z Annopola"


Sięgnęłam po "Zapiski z Annopola" nie mając pojęcia, że jest to kontynuacja "Powrotu do Nałęczowa". Zorientowałam się dopiero po kilkunastu stronach i stanęłam przed dylematem... Odłożyć książkę, która już mnie wciągnęła i sięgnąć do początków historii, czy też kontynuować czytanie? Stanęło na tym drugim.
Jakież było więc moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nie jest to zwykła obyczajowa powieść dla kobiet osadzona w latach trzydziestych XX wieku, ale historia z wątkiem lekko fantastycznym! Główna bohaterka przenosi się bowiem w czasie, do XXI wieku. Ot niebanalny pomysł, który od razu skojarzył mi się z "Przeklętą barierą" ukochanej Joanny Chmielewskiej i automatycznie spowodował wzrost sympatii dla Wiesławy Bancarzewskiej.

Anna Obrycka w "Powrocie do Nałęczowa" przeniosła się w czasie do lat przedwojennych. Tam ułożyła sobie życie, poznała swoją rodzinę, która w XXI wieku już odeszła, wyszła za mąż i urodziła córeczkę Walentynkę. W "Zapiskach z Annopola" poznajemy jej codzienne życie, niezwykle rodzinne, ciepłe i pełne uczuć. Córeczka wychowywana jest w zgodzie z charakterem matki, bez kompleksów, że nie jest chłopcem, bez niani i w komitywie z dziećmi z czworaków. Anna z kolei odnosi sukcesy jako autorka książek dla dzieci, wydająca w zacnym wydawnictwie Nasza Księgarnia. Jednocześnie prowadzi dom (często korzystając z pomocy nowoczesnych sprzętów, przenoszonych z roku 2011), dokształca służącą i coraz bardziej przyzwyczaja się do życia w czasach innych niż się wychowała. Jest tylko jedna rzecz, która spędza jej sen z powiek... Widmo zbliżającej się wojny. Im bliżej do jej wybuchu, tym intensywniej Anna szuka możliwości ratunku dla siebie i rodziny oraz informacji o losach swoich bliskich w czasach współczesnych.

Wiesława Bancarzewska urzekła mnie niemal od pierwszej strony klimatem swojej powieści, pełnym ciepła i miłości. Autorka pokazała wagę więzi rodzinnych, które przed wojną były niezwykle silne, a później z biegiem lat ulegały zatarciu, aż do czasów współczesnych, gdzie przecież tak rzadko siadamy razem chociażby do wspólnych posiłków.
Oczywiście jest w tej książce wiele nielogiczności, jako że podróże w czasie i życie w dwóch wymiarach musi mieć jakieś konsekwencje, o których pisarka jakby zapomina. Jednak można wybaczyć to naiwne spojrzenie na wątek fantasy, bo nie logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy w książce jest najważniejszy. "Zapiski z Annopola" to pozycja, przy której wzruszymy się do łez, ale też wielokrotnie uśmiechniemy. Ot taka lekka, niebanalna, dająca jednak do myślenia lektura.

Baner