Przesłuchałem raz, bez
entuzjazmu, bez poruszeń synaps - więc odstawiłem jak półkownika, w czcigodne
miejsce pod innymi płytami, na odwieczne nieruszanie. Ładne melodie i tyle, orzekłem,
a do ponownego sięgnięcia po płytę nie przekonałby mnie żaden zagorzały
fan artystki, ani nawet autorytet Piotra Kaczkowskiego, wielbiącego ją zdaje
się bałwochwalczo. Przekonała mnie żona. Dobrze mieć taką żonę, co ci krzywiznę
myślenia na właściwe tory ustawi, ślimaka w uchu naprawi.
Bo płytę tę trzeba odkrywać
warstwami, spod wierzchnich ubrań docierać do sedna, wpatrywać się jak w obraz.
Analogia nieprzypadkowa, bo właśnie tak jest ten album przez Amos pomyślany. Poszczególne
utwory odwołują się malarskich przedstawień. I tak jak odbiór obrazów wymaga
cierpliwości, niespiesznych spojrzeń, tak płyta ta wymaga uwagi i skupienia.
Obrazy wielkich mistrzów to często zaproszenie do wyrafinowanej gry, możesz
więc jedynie rzucić okiem– ale stracisz bardzo wiele. Sięgam po tę płytę teraz
wielokrotnie i co rusz jestem zadziwiony.
Muzyka piękna, kameralna i pełna
wdzięku. Partie instrumentalne artystka nagrała sama, wraz ze swym mężem
Markiem Hawleyem. Nie ma tu rewolucyjnych eksperymentów muzycznych, udziwnień,
jednocześnie jednak nie brak zaskakujących rozwiązań. Bogate aranżacje i
niesamowite linie wokalne nie pozwalają się nudzić. Królują oczywiście
nastrojowe - fortepian i gitara, wzbogacone chórkami, bywa też jednak folkowo i
skocznie, momentami jazzująco. Wiele barw muzyczny pozostaje do okrycia; póki
co mnie oczywiście najbardziej urzekają celtyckie nuty i elementy
amerykańskiego folku. Tori Amos czaruje
magicznym, efemerycznym głosem, a niesamowite partie wokalne – jednocześnie
niewymuszone i niepokazowe – budzą podziw. Niektóre utwory, by przywołać
chociażby „Trouble’s Lament”, czy „16 Shades of Blue”, nabierają niezwykłej
przestrzenności. Nie wiem nawet jak ją określić. Chyba najlepiej określiła to
moja żona, mówiąc, że to świetna ilustracja muzyczna do tworzonych przez nią
łapaczy snów. I coś jest na rzeczy, wszak w tej muzyce czuje się jakąś
zwiewność, czarowność.
Wielką wartością tej płyty są
niebanalne, intymne teksty dojrzałej kobiety, traktujące o trudnej miłości
do mężczyzny, macierzyństwie, relacjach z córką czy też o polityce. Jak już
wspomniałem na początku, poszczególne utwory odwołują się do konkretnych dzieł
sztuki. Weźmy chociażby tytułowy "Unrepentant Geraldines”, dla którego
punktem wyjścia była bohaterka akwaforty Maclise’a - pokutująca Geraldine. Piosenka ta to bunt
wobec tak przedstawianej i pojmowanej kobiecości. Tori Amos rysuje inny jej
wymiar, łączący na pozór sprzeczne ze sobą sfery: duchowość i seksualność
mogące istnieć w harmonii. Gdy piosenka się kończy myślę już o innych
ilustracjach, nie o umartwionej Geraldine, ale pełnych czerwoności, prześwietlonych
bizantyjskim złotem obrazach Venztiego.
Płyta wciąż w odtwarzaczu. I
poprzebywa tam pewnie jeszcze chwilę.
Z góry przepraszam za spam. Zapraszam na mojego bloga zaczytana-w-fantastyce.blogspot.com. Recenzuję tam przeczytane prze ze mnie książki fantasy. Serdecznie zapraszam.
OdpowiedzUsuń~Fantastyczna Domcia
Dobrze, że wciąż można znaleźć płyty, które są o czymś i przekazują jakąś wartość, jakiś ukryty muzyczny przekaz. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń