środa, 4 kwietnia 2012

Tony Fitzjohn "Tańczący z lwami"


Na pewno wielu z Was kojarzy książkę i film opowiadający historię Elzy z afrykańskiego buszu, która od kociaka wychowywana była przez ludzi, a celem ich było przywrócenie jej środowisku naturalnemu. Lwicą zajmowała się Joy Adamson wraz z mężem Georgem. Mężczyzna założył Kampi ya Simba, sierociniec dla lwiątek, które trafiały tam na tak długo, aż stawały się zdolne do samodzielnego życia na wolności. Tony Fitzjohn trafił pod skrzydła Adamsona po okresie burzliwej młodości i od razu zrozumiał, że Afryka i lwy to jest to co będzie zaprzątać jego myśli do końca życia. Tony i George stworzyli niezwykły duet, wspierający się wzajemnie i udowadniający światu, że działania mające na celu przywracanie lwów i lampartów środowisku mają sens.

Jednak książka wcale nie zaczyna się kolorowo, bo już w pierwszych akapitach jesteśmy świadkami ataku lwa Shymanna na autora. Ciężko poturbowany, skazany jest na długotrwałą rekonwalescencję. Ta scena uświadamia, że nie mamy do czynienia z barwną i pełną sukcesów bajkową historią, a prawdziwą i ciężką pracą dużej grupy ludzi, często okupioną porażkami. Tony u boku swojego mentora przez długie lata uczył się wszystkiego co dotyczy dzikich kotów, a po tragicznej śmierci staruszka stał się niejako kontynuatorem jego dzieła. Wiele lwów i lampartów udało się przywrócić naturalnemu środowisku, jednak z powodu absurdalnych przepisów i niebezpieczeństw związanych z somalijskimi kłusownikami Tony w pewnym momencie zmuszony został do opuszczenia ukochanej Kory. Nie poddał się jednak i w nowym miejscu - Tanzanii stworzył rezerwat którego celem było ratowanie ginących nosorożców i przywrócenie populacji Likaonów. Udowodnił, że ciężką pracą można odnieść sukces, nawet jeżeli droga do niego usłana jest przeróżnymi problemami.

"Tańczący z lwami" mimo interesującej fabuły, bynajmniej nie wciąga od pierwszej strony. Prawdopodobnie jest to wynikiem lekko chaotycznego stylu Fitzjohna. Który za nic ma ramy czasowe i często w swoich opowieściach wybiega w przyszłość, po to aby zaraz się cofnąć do innych wcześniejszych wydarzeń. W mojej głowie spowodowało to lekki zamęt. W jednej chwili czytam, że Freddie (ulubieniec Toniego) parzył się z samicą, aby po kilku stronach dowiedzieć się, że z lwem jest problem ponieważ nie chce kopulować i jeszcze nie miał samicy. To tylko jeden z przykładów "skoków" autora. Jednak kiedy przyzwyczaiłam się do specyficznej opowieści autora, przyznaję... nie mogłam się oderwać. Zafascynował mnie afrykański świat, przerażały biurokratyczne kłody rzucane pod nogi, cieszyły większe czy mniejsze sukcesy odnoszone po długiej i żmudnej pracy, uroniłam nawet kilka łez, kiedy z powodu ludzkiej bezmyślności, czy też złośliwości losu umierały zwierzęta.

Tony Fitzjohn poświęcił całe swoje życie afrykańskiej przyrodzie Kenii i Tanzanii. Został odznaczony orderem Imperium Brytyjskiego, pozyskał wielu sponsorów, którzy bez wahania łożą środki na projekty mające na celu rozwijanie Kory i Mkomazi. Jego historia, mimo iż prywatnie nie zawsze kolorowa, to świadectwo ciężkiej pracy, a przede wszystkim wielkiej miłości do zwierząt, które nie zawsze uczucie potrafiły odwzajemnić. Podziwiam i kibicuję.

4 komentarze:

  1. oczywiście, że pamiętam przygody Elzy, chociaż nie za bardzo przepadałam za tym filmem
    książka z całą pewnością jest ciekawa, ale na ten moment, to nie pozycja dla mnie
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cykl z Elzą kojarzę, może kiedyś sięgnę po papierową wersję :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Temat raczej nie dla mnie, chociaż powinien mnie bardziej interesować w związku z kierunkiem jaki skończyłam :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak najbardziej przekonała mnie ta książka, z pewnością znajdzie się w moim księgozbiorze.

    OdpowiedzUsuń

Baner