wtorek, 28 maja 2013

Krzysztof Potaczała "Bieszczady w PRL-u 2"


 Zawsze z wielką radością sięgam po wszystko co dotyczy Bieszczad, ponieważ pokochałam ten zakątek miłością wielką i wydaje mi się troszkę odwzajemnioną. Jednak miejsca, które znam są dziś przepełnione turystami, goniącymi za atrakcjami zawartymi w przewodnikach, pędzącymi w poszukiwaniu kolejnych "wrażeń", które można uwiecznić na zdjęciu i szybko zapomnieć. Nawet chodzenie po górach ma dziś inny wymiar. Za wyjście poza szlak łatwo zgarnąć mandat, a na połoninach stoją umundurowani panowie z Bieszczadzkiego Parku Narodowego, sprawdzający bileciki i niepozwalający nawet kroku uczynić w niewłaściwym kierunku. Troszkę tracą ze swojego niegdysiejszego wędrownego uroku Bieszczady, szczególnie w sezonie, kiedy turystów jest na pęczki, a miejscowości takie jak Cisna, Wetlina czy Ustrzyki Górne bądź Dolne przeżywają najazd ludzkiej szarańczy. Być może wstęp ten brzmi jak wyrzut, ale nim nie jest! Pragnę po prostu nawiązać do pozycji, która przenosi nas w czasie do lat 70-tych i pokazuje inne zupełnie realia, niezaludnione jeszcze miejsca i piechurów dopiero odkrywających Bieszczady.  

Krzysztof Potaczała jest mieszkańcem regionu i bardzo dobrym gawędziarzem, który w znakomity sposób sprzedaje nam wiele historii, które miały miejsce w PRL-u a dziś z pewnością nie miałyby racji bytu. Autor odkrywa przed nami tajemnicę dwóch pomników generała Świerczewskiego w Jabłonkach i kościółka w Nowosiółkach, wybudowanego w ciągu jednej nocy przy świetle latarek, za to przy współpracy całej wioski; czy też pociągu relacji Zagórz-Przemyśl i Zagórz-Warszawa kursującego przez terytorium ZSRR. Historie z pozoru mało interesujące, ale opowiedziane tak, że nie sposób się od nich oderwać. Z pewnością autor ma dar tworzenia czegoś z niemalże niczego.

Miłośników Bieszczad z pewnością zainteresują opowieści o powstaniu Chaty Socjologa na Otrycie, czy też o inicjatywie Olgierda Łotoczki zbudowania na gruntach Łopienki studenckiej wioski skansenowej, lub pomyśle Wieńczysława Nowackiego o stworzeniu ośrodka dla narkomanów w Caryńskiej dolinie. Wyłania nam się obraz zupełnie innych, różniących się od tych współczesnych Bieszczad.
Wszystkie te historie mają jednak wspólny mianownik - PRL. Czasy trudne, lecz z pewnością nie nudne, w których często absurd poganiał kolejny absurd, a  władza starała się mieć oko na wszystko i jak najbardziej uprzykrzyć życie jednostkom wykazującym idee sprzeczne z jej pomyślunkiem. W tych niełatwych czasach, zadziwiająca była niebywała ludzka solidarność. Obrazuje ją świetnie opowieść zatytułowana "Dla siebie i ludowej ojczyzny", o ludziach, którzy własnymi rękami tworzyli trasy narciarskie, wyciągi i inne obiekty mające służyć w przyszłości całej społeczności lokalnej. Kościół w Nowosiólkach również nie miałby racji bytu, gdyby nie ludzka praca i oddanie sprawie.

Krzysztof Potaczała zauroczył mnie swym stylem. Poczułem się podczas lektury, jakby ktoś przeniósł mnie w inne miejsce i czas. Wszystkie historie autor okrasił ogromem archiwalnych fotografii, które znajdziemy na niemal każdej stronie. Gros ich pochodzi ze zbiorów autora, który jest niemym bohaterem wielu opowieści. Z pewnością jest to pozycja, która zadowoli każdego miłośnika Bieszczad i ubogaci wiedzę o życiu w PRL-u. Gorąco polecam!


4 czerwca 2013 roku odbędzie się w Warszawie spotkanie z autorem. Jeżeli opowiada tak jak pisze, to z pewnością będzie to niesamowite przeżycie.

Południk Zero
ul. Wilcza 25, Warszawa
godz. 18

poniedziałek, 27 maja 2013

Rozdanie!

Witam serdecznie

Chciałam podzielić się z Wami książką...
Zasady są proste:

1. Należy zostawić wpis w komentarzu.
2. Osoby anonimowe proszone są o pozostawienie maila i podpisanie się imieniem.
3. Losowanie zorganizuję prawdpodobnie po powrocie z weekendu, tj. 3 czerwca 2013r.
4. Jeśli ktoś ma ochotę, to może polubić Magię książki na facebooku (KLIK) (Nie jest to warunek konieczny)

A do wygrania... "Liczby Charona" Marka Krajewskiego!




Zapraszam też wszystkich na targ z książkami, gdzie wystawiłam kilka tytułów na sprzedaż (KLIK)


sobota, 25 maja 2013

Bieszczadzkie cerkwie...

Tak jak sobie obiecałam, tak czynię... Kiedy tylko nadarza się okazja, wszelkimi sposobami staram się dotrzeć do kolejnych pięknych zakątków. Im więcej cerkwi poznaję, tym większy budzą mój zachwyt i chęć pogłębiania wiedzy na ich temat. 

Tym razem prezentuję świątynie zlokalizowane w Dolinie Sanu, niedaleko Sanoka. Do pierwszej trafiliśmy całkiem przypadkiem, zmierzając ku właściwemu celowi naszej wyprawy...



Hłomcza
Cerkiew p.w. św. Proroka Eliasza i św. Rodziny

Cerkiew w Hłomczy to parafia greckokatolicka administrowana przez ks. Romana Kiłyka. Nie bez powodu wspominam o gospodarzu parafii, który gdy tylko ujrzał dwie błąkające się po terenie cerkwi duszyczki, pojawił się z kluczem, aby zaprezentować nam wnętrze (żartując przy tym, że miał nadzieję na kolejny ślub w parafii i że jeżeli się szybko zdecydujemy to z chęcią go udzieli ;)). A pobyt w środku to z pewnością niesamowite przeżycie. Atmosfera, zapach... Zachwyca ikonostas o cechach barokowych z ikonami z początku XX wieku. Zachwyca też poczucie humoru i gościnność księdza.
Cerkiew datowana jest na rok 1859, w podobnym czasie powstała też murowana dzwonnica z trzema dzwonami, w tym jednym z 1668 roku. Budynek cerkwi jest trójdzielny, orientowany, o konstrukcji zrębowej, a dach pokryty jest blachą. Tuż obok cerkwi rosną dwa potężne dęby, nazwane przez miejscowych Cyrylem i Metodym, które, wg. badań lwowskich dendrologów mają odpowiednia 800 i 700 lat. Wg słów księdza, wcześniej stanowiły "łapacze piorunów", jednak gospodarz zlitował się nad nimi i założył na cerkwi piorunochron.







Dąb Cyryl

Niestety zdjęcia (słabe jakościowo) nie oddają piękna ikonostasu



Ulucz
Cerkiew p.w. Wniebowstąpienia Pańskiego

Z pewnością jest to jedna z najstarszych i najpiękniejszych cerkwi jakie miałam okazję oglądać. Już samo jej umiejscowienie, na dość wysokim wzgórzu Dębnik, miejscu naturalnie obronnym, otoczonym wałami, dodaje jej majestatu. Męczące podejście zajmuje kilka minut, jednak widok jaki się ukazuje po wysiłku zapiera dech w piersiach. Ja trafiłam na brzydką pogodę, padał deszcz a okoliczne lasy zasnute były lekką mgiełką. Dodało to wszystko aury tajemniczości i przede wszystkim wzniosłości miejscu. 

Cerkiew otoczona jest wieloma starymi, zachowanymi nagrobkami i krzyżami, oraz fragmentami murów obronnych.
 Do niedawna datowana była na lata 1510-1517, jednak przeprowadzone kilka lat temu badania dendrochronologiczne wskazują na rok 1659. Prawdopodobnie wybudowano wtedy nową cerkiew w miejscu starej, bądź też gruntownie przebudowano istniejącą, wymieniając większość budulca. 
Niestety nie mogłam zajrzeć do środka, jednak jest to możliwe. Klucz znajduje się w jednym z gospodarstw poniżej wzgórza. We wnętrzu zachowała się polichromia figuralna z lat 1682-1683. Cenny ikonostas cerkwi został w 1997 roku przeniesiony do Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.

Jest to świątynia o konstrukcji zrębowej, orientowana, zbudowana z drewna jodłowego na kamiennej podmurówce, trójdzielna. 






Zapraszam do zapoznania się z poprzednim wpisem dot. cerkwi (KLIK)

Źródła:
1. Robert Bańkosz, Cerkwie Szlaku Ikon, Wydawnictwo Arete, Krosno 2010.
2. http://www.grekokatolicy.pl, [dostęp: 25.05.2013].




piątek, 17 maja 2013

Bernadette McDonald "Ucieczka na szczyt"



Mimo ukończenia uczelni nazwanej imieniem Jerzego Kukuczki, przez długi czas byłam ignorantką i szerokim łukiem omijałam wiedzę na temat polskiego himalaizmu. Dopiero książka Olgi Morawskiej "Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu" zainteresowała mnie tematem. Teraz w moje ręce trafiła pozycja kanadyjskiej dziennikarki Bernadette McDonald "Ucieczka na szczyt", która stara się przybliżyć czytelnikom złoty wiek polskiego himalaizmu, skupiając się na największych postaciach lat 70-tych i 80-tych: Jerzym Kukuczce, Wojtku Kurtyce, Wandzie Rutkiewicz, Krzysztofie Wielickim, czy Andrzeju Zawadzie.
Każdą z postaci poznajemy od podszewki, zaczynając od dzieciństwa, kończąc na niezwykłych sukcesach w wysokich górach. Jednak natłok historii powoduje lekki zamęt w czytelniczej głowie, a poszczególne fakty mieszają się, nie pozwalając przypisać ich konkretnej osobie. I o ile traumatyczne wydarzenia, takie jak np. tragiczna śmierć brata Wandy, zapadają w pamięć, o tyle już pomniejsze fakty z życia poszczególnych bohaterów McDonald rozmywają nam się w potoku informacji.

Autorka bardzo stereotypowo wyjaśnia sukcesy polskich himalaistów. Próbuje je wytłumaczyć trudną sytuacją polityczną i ekonomiczną oraz jeszcze trudniejszą historią. Determinacja polskich gwiazd staje się wynikiem tych wszystkich czynników, które McDonald w dodatku bardzo upraszcza. Mam wrażenie, że niestety nie była w stanie wczuć się w sytuację kraju, a tym bardziej wiarygodnie jej przekazać, przez co jej opisy chwilami wydawały się wręcz groteskowe.
Drażniło mnie także pomijanie wielu istotnych szczegółów. Kiedy pisze o tragedii pięciu polskich himalaistów, którzy zginęli w 1989 roku podczas zejścia po zdobyciu Mount Everestu, wypadałoby podać przynajmniej ich nazwiska. Niestety zmuszona byłam informacji szukać w internecie. Innym przykładem niech będzie informacja o tym, że Wanda Rutkiewicz ustanowiła ośmiotysięcznikowy rekord pobity przez kobietę dopiero po 15 latach. Pytanie jakie mi się od razu nasunęło, to oczywiście nazwisko tej kobiety. W książce niestety go nie znalazłam. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko mogło się zmieścić w publikacji opisującej tak wielu znanych i zasłużonych himalaistów, jednak gros kwestii autorka zaledwie liznęła pozostawiając duży niedosyt.

Kwestią, której niestety nie jestem w stanie zweryfikować są błędy zawarte w tekście, a dotyczące samego wspinania. Krzysztof Wielicki podczas jednego ze swoich spotkań wspominał, że książka w środowisku jest przyjmowana z lekkim rozbawieniem, sporo tam gaf i niedociągnięć. Brak mi wiedzy, ufam jednak słowom człowieka, który w wielkim stylu zdobył koronę Himalajów i jest jednym z bohaterów publikacji.
Inną sprawą jest tłumaczenie, które miejscami wywoływało wręcz uśmiech na mojej twarzy. Niektóre zdania brzmią jakby były po prostu skopiowane z translatora, co ma niestety duży wpływ na odbiór całości. "Ucieczkę na szczyt", szczególnie na początku, czyta się dość opornie, brakuje jakiejś płynności opowieści. 

Niemniej, mimo tych wszystkich mniejszych czy większych zarzutów, o których nie mogłam nie wspomnieć, przyznać muszę, że po trudnym początku, kiedy to wielokrotnie odkładałam lekturę, "Ucieczka na szczyt" po prostu mnie wciągnęła. Dała mi spory zastrzyk wiedzy na temat złotej ery polskiego himalaizmu i wszystkich jej gwiazd. Pozwoliła mi też bliżej przyjrzeć się tym największym.
"Największym towarem eksportowym tej ery był bez wątpienia Wojtek: Wspinacz myśliciel, wizjoner i filozof."
"Charyzmatyczny Andrzej Zawada pobudzał do działania całe pokolenia polskich wspinaczy."
"Krzysztof był tygrysem ścigającym się na szczyty."
"Jurek był tym, który robił to z wdziękiem."
"W historii kobiecej wspinaczki Wanda była najbardziej znaczącą postacią."
Wyłaniają nam się portrety ludzi, którzy bez reszty oddali się swojej pasji, często realizowanej w sposób wręcz zuchwały i bezmyślny. I chociaż wydawać by się mogło, że każdy z nich miał taki sam cel, to drogi do  realizacji i motywacja często bardzo się od siebie różniły. ,Wydaje mi się też że już wtedy zanikała praca zespołowa, tak ważna w tych trudnych warunkach, a najważniejsze stawało się realizowanie indywidualnych celów.

Książkę Bernadette McDonald poleciłabym osobom o małej wiedzy na temat himalaizmu i wspinaczki. Przybliży najlepsze lata polskich wspinaczy i ich sylwetki, które rozsławiły kraj na świecie. Dowiemy się z niej o najważniejszych wejściach Polaków, poznamy też plejadę wspinaczy z całego świata. Warto sięgnąć, chociaż redakcja i tłumaczenie pozostawiają wiele do życzenia, a autorka mnóstwo spraw po prostu uprościła. Zawarła jednak dużą dawkę informacji, a także oddała swoisty hołd ludziom, którzy życie oddali górom, często tragicznie ginąc.

poniedziałek, 13 maja 2013

Jacek Getner "Pan Przypadek i trzynastka"



Po przeczytaniu kilku z rzędu trudnych i budzących wiele emocji książek, nadszedł czas na czytelniczą rozrywkę Wybór padł na nową powieść Jacka Getnera, z którym miałam przyjemność się już spotkać przy okazji lektury "Dajcie mi jednego z was". Pojawiły się wtedy w mojej głowie małe zastrzeżenia, jednak ogólny odbiór był bardzo pozytywny. Bez wahania sięgnęłam więc po tytuł, otwierający cykl czternastu tomów, opowiadających o przygodach detektywa amatora Jacka Przypadka.

Jacek Przypadek to młody mężczyzna, którego cechuje niebywała spostrzegawczość i bystrość umysłu. Do tego dochodzi cięty język, sarkazm i miła aparycja, co w rezultacie daje idealnego bohatera rozwiązującego zagadki kryminalne, bożyszcza kobiet i wroga mężczyzn. Oprócz Jacka, poznajemy całą plejadę barwnych postaci. Młody Bóg Seksu, przekonany że wszystkie kobiety na świecie nie są w stanie mu się oprzeć, pani Irmina, bogata staruszką znająca wszystkich w mieście, posiadający obsesję na punkcie Przypadka komisarz Łoś i wiele innych mniej lub bardziej znaczących osób.

Książka to zaledwie 200 stron, na które składają się trzy zagadki kryminalne. Nie są one wybitnie skomplikowane, rozwiązania ostatniej można się domyślić już po przeczytaniu dwóch pierwszych stron, jednak towarzyszenie Przypadkowi w odkrywaniu prawdy rekompensuje ich prostotę. Jacek, ciągle biegający przyszły maratończyk, to postać tak specyficzna i uczciwa, że nie sposób go  nie polubić. Autor świetnie buduje tło obyczajowe, pozwala nam dokładnie poznać każdego bohatera, zapałać sympatią, bądź też nie polubić. I właśnie dla tego co w tle warto sięgnąć po ten, jak i prawdopodobnie kolejne tomy cyklu. Ja z pewnością będę ich intensywnie wypatrywać.

Żeby nie było jednak tak całkiem kolorowo, zwrócić muszę po raz kolejny na dużą ilość literówek. Już w poprzednim tytule zdarzały się błędy wypaczające sens całych zdań. Nie udało się ich uniknąć też tutaj.  Mam nadzieję, że uda się to dopracować przy kolejnych trzynastu tomach. Kolejnym minusem jest cena, niestety zupełnie nieadekwatna do jakości wydania...
"Pan Przypadek i trzynastka" to lektura, łatwa, lekka i przyjemna okraszona perełką w postaci głównego bohatera. Mimo, iż książka nie jest może kryminałem najwyższych lotów, warto poznać Jacka Przypadka i jego cięty język.

sobota, 11 maja 2013

Szlakiem bieszczadzkich cerkwi

Ostatni pobyt w Bieszczadach postanowiłam zakończyć obejrzeniem kilku cerkwi. W mojej głowie, jakiś czas temu zrodził się pomysł, aby podczas każdej wizyty w Bieszczadach odwiedzać kilka, tych często perełek architektury. Na mojej trasie pojawiły się cztery cerkwie, a dodatkowo prezentuję Wam odwiedzoną w zeszłym roku cerkiew w Łopience. Turzańsk i Rzepedź to miejsca, gdzie jak nigdzie można w niesamowitej ciszy i spokoju po prostu odpocząć. Atmosfera w tych zakątkach jest przesycona jakąś lekką wzniosłością, powodującą chęć przystanięcia i spędzenia chwili z historią. Czas zatrzymał się w tych miejscach. Z kolei Cerkiew w Szczawnem, wybudowana na lekkim wzniesieniu, już z drogi budzi zachwyt i cieszy oczy. Prawdopodobnie za sprawą ciemnego drewna kontrastującego z charakterystycznym zielonym dachem. Poniżej wzniesienia znajdujemy ławeczkę, na której warto przysiąść, aby w skupieniu podziwiać piękno krajobrazu. W Szczawnem trochę przeszkadza jednak w kontemplacji bliskość drogi, na szczęście z powodu trwającego już jakiś czas remontu, nieczęsto uczęszczanej.

Zapraszam Was więc na małą wycieczkę...


TURZAŃSK

Cerkiew p.w. Archanioła Michała

Wybudowana została w latach 1801-1803. W swojej historii służyła zarówno prawosławnym jak i katolikom. W tej chwili stanowi własność Kościoła Prawosławnego. Cerkiew p.w. Archanioła Michała jest cerkwią łemkowską z trzema wieżami oraz drewnianą dzwonnicą z 1817 roku. Tuż obok znajduje się cmentarz cerkiewny z nagrobkami datowanymi nawet na koniec XIX wieku.
Cerkiew w Turzańsku Fot. A. Mokrzycki


Fot. A. Mokrzycki



RZEPEDŹ

Cerkiew p.w. Św. Mikołaja

Wzniesiona została w 1824 roku a konsekrowana w 1826 roku. Jest to cerkiew w stylu łemkowskim. Po Akcji Wisła została przemianowana na rzymskokatolicką kaplicę pogrzebową. Obecnie stanowi miejsce obrządku zarówno łacińskiego jak i bizantyjskiego. Wybudowana została na lekkim wzniesieniu, na podstawie z kamienia, a jej głównym budulcem jest drewno. Tuż obok znajduje się cmentarz cerkiewny i drewniana dzwonnica.


Fot. A Mokrzycki


SZCZAWNE

Cerkiew p.w. Zaśnięcia Najświętszej Bogurodzicy

Cerkiew wybudowana została w 1889 roku w stylu łemkowskim na kamiennej podmurówce z drewna. Już z daleka w oczy rzuca się charakterystyczny zielony dach. Cerkiew do dnia dzisiejszego nie posiada elektryczności.
Tuż obok znajduje się dzwonnica datowana na ten sam rok co budynek cerkwi i obecny cmentarz parafialny. Przy ścianie widocznej na drugim zdjęciu znajdują się dwa zachowane nagrobki starego cmentarza cerkiewnego.

Fot. A. Mokrzycki


Fot. A. Mokrzycki
























ŁOPIENKA
Cerkiew p.w. Św. Męczennicy Paraskewii

Data powstania murowanej cerkwi w Łopience nie jest pewna. Szacuje się, że budowa miała miejsce w pierwszej połowie XIX wieku. Tuż obok znajduje się kaplica grobowa datowana na 1852 rok. W środku podziwiać możemy kopię cudownej Ikony Matki Boskiej Łopieńskiej, której oryginał znajduje się w kościele w Polańczyku, a na temat której krąży wiele legend. Przed wojną cerkiew stanowiła najbardziej znane sanktuarium kultu maryjnego w zachodnich Bieszczadach.
We wnętrzu nie zachowało się oryginalne wyposażenie, a całość utrzymana jest w dość surowym stylu.










CZASZYN
Cerkiew p.w. Św. Mikołaja

Nieużywana obecnie Cerkiew z 1835 roku. Po wojnie zaadaptowana została na kościół obrządku łacińskiego, a w latach późniejszych wyremontowana. Z jej bryły w trakcie prac usunięte zostały charakterystyczne dla budownictwa cerkiewnego elementy. Do niedawna pełniła funkcję kościoła parafialnego w Czaszynie.



Na Czaszynie zakończę... Mam nadzieję, że już niebawem uda mi się odwiedzić kolejne, interesujące zakątki...


środa, 8 maja 2013

Nabytki...

Już dawno nie prezentowałam nowych nabytków. Starałam się nie kupować książek, bo i czytam niewiele. Tak samo postępowałam z egzemplarzami recenzenckimi. Złamała mnie jednak promocja w rzeszowskim Weltbildzie (80% rabatu), a i niektóre wydawnictwa skusiły proponowanymi tytułami. Tak więc pojawił się stos :)

Egzemplarze recenzenckie:
Krzysztof Potaczała "Bieszczady w PRL-u 2" od wydawnictwa BOSZ
Mariola Pryzwan "Anna German o sobie"
Bruno Schulz "Sklepy cynamonowe" od wydanictwa MG
Bartek Sabela "Może (morze) wróci"
Marek Tomalik "Lady Australia" od wydawnictwa Bezdroża

Zakupy własne:
Anna Czerwińska-Rydel "Życie pod psem według Artura Schopenhauera"
Swietłana Aleksijewicz "Ostatni świadkowie"
Sylvie Courtine-Denamy "Trzy kobiety w dobie ciemności"
Alan Riding "A zabawa trwała w najlepsze"
Hans Magnus Enzensberger "Hammerstein, czyli upór"
Carlos Fuentes "Lata z Laurą Diaz"
Michał Witkowski "Lubiewo bez cenzury"
Evelyn Waugh "Daleko stąd"

Pozycje Świata Książki zakupiłam za zaledwie 36 zł (6 zł za książkę)... Nie mogłam się oprzeć :)

wtorek, 7 maja 2013

Maciej Wasielewski "Jutro przypłynie królowa"




Pozycja Macieja Wasielewskiego zaintrygowała mnie już w momencie pojawienia się w zapowiedziach wydawnictwa Czarne, za sprawą tajemniczego i wiele obiecującego opisu. Mała, zagubiona na Oceanie Spokojnym wyspa, którą zamieszkuje zaledwie garstka ludzi, musiała kryć w sobie jakąś tajemnicę, skoro rzeczą niebywale skomplikowaną było dostanie się na nią. Autor udając zainteresowanie antropologią i twierdząc, że jest badaczem sag żeglarskich dostaje pozwolenie na zejście na ląd i tak zaczyna się ta pełna grozy opowieść zaserwowana na kartach reportażu "Jutro przypłynie królowa"...

Pitcairn to wyspa leżąca na południowy wschód od Londynu oddalona od niego o piętnaście tysięcy kilometrów, stanowiąca terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii. Zamieszkuje ją obecnie niecałe sześćdziesiąt osób. Pierwsi osadnicy pojawili się w 1970 roku, kiedy to na jej ląd zeszło dziewięciu angielskich buntowników z okrętu Bounty wraz z pojmanymi wcześniej Tahitańczykami.

Wasielewski mieszka na wyspie, rozmawia z wyspiarzami i powoli odkrywa jakie relacje łączą ludzi i jak skomplikowane więzi nie pozwalają poszczególnym jednostkom sprzeciwić się straszliwemu złu jakie spotkało tę na pierwszy rzut oka bajkową krainę.
"Na Pitcairn każda relacja międzyludzka opiera się na długu wdzięczności. Wyspiarze pilnują wprawdzie by nie stawać się dłużnikami, ale prędzej czy później każdy każdemu jest coś winien. Przysługa jest walutą cenniejszą od dolara, dlatego nienawidzący ciebie kuzyn skoczy do oceanu, żeby cię uratować. Wie, że kiedyś odbierze swój dług.

Kto oddał więcej przysług, ten stoi wyżej we wspólnotowej hierarchii. Kto zaciągał długi u wszystkich, ten nikomu nie może odmówić."
"Wspólnota jest najważniejsza. Człowiek rodzi się i umiera, a wspólnota trwa..."
Już pierwsze strony książki zdradzają czym jest tajemnica wyspy i jej mieszkańców...
"Tamtego dnia poszła na łąkę. Zrywała kwiaty, układała bukiety. Dwa zdążyła. Trzeciego nie. Podjechał na motorze. Trzeci upuściła. 

To było dwadzieścia lat temu, przed pierwszą menstruacją. Kilka lat później uciekła z wyspy. Do walizki spakowała fotografię ślubną rodziców.

Na potrzeby książki wymyśliła imię Veronika. Ona jedna zdecydowała się ze mną rozmawiać. Wspólnie ustaliliśmy  że tymi zdaniami jej nie zdradzę. Wszystkie zbierały kwiaty i bały się warkotu motorów."
Wasielewski stworzył reportaż skonstruowany niczym najlepsza powieść grozy. Najpierw w niebywałym napięciu, w aurze tajemniczości i strachu, oczekujemy na "to coś", a kiedy już to otrzymujemy, czujemy się jakby ktoś napluł nam w twarz i zdzielił pięścią. Długo po lekturze nie możemy się pozbierać. Leżymy więc powaleni na deski i zastanawiamy nad wielkim okrucieństwem jakie spotkało dzieci, a od którego wszyscy dorośli odwracali wzrok, bądź też sami w nim uczestniczyli. 

Nie chcąc zdradzać więcej szczegółów, napiszę więc tylko, że warto sięgnąć, bo to chyba najlepszy reportaż jaki dane mi było czytać ostatnimi laty. A Maciej Wasielewski, współautor zbioru reportaży "81:1. Opowieści z Wysp Owczych" objawia mi się jako niezwykły talent, którego kolejnych tekstów wypatrywać będę z wielka niecierpliwością.

Baner