Pozycja Macieja Wasielewskiego zaintrygowała mnie już w momencie pojawienia się w zapowiedziach wydawnictwa Czarne, za sprawą tajemniczego i wiele obiecującego opisu. Mała, zagubiona na Oceanie Spokojnym wyspa, którą zamieszkuje zaledwie garstka ludzi, musiała kryć w sobie jakąś tajemnicę, skoro rzeczą niebywale skomplikowaną było dostanie się na nią. Autor udając zainteresowanie antropologią i twierdząc, że jest badaczem sag żeglarskich dostaje pozwolenie na zejście na ląd i tak zaczyna się ta pełna grozy opowieść zaserwowana na kartach reportażu "Jutro przypłynie królowa"...
Pitcairn to wyspa leżąca na południowy wschód od Londynu oddalona od niego o piętnaście tysięcy kilometrów, stanowiąca terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii. Zamieszkuje ją obecnie niecałe sześćdziesiąt osób. Pierwsi osadnicy pojawili się w 1970 roku, kiedy to na jej ląd zeszło dziewięciu angielskich buntowników z okrętu Bounty wraz z pojmanymi wcześniej Tahitańczykami.
Wasielewski mieszka na wyspie, rozmawia z wyspiarzami i powoli odkrywa jakie relacje łączą ludzi i jak skomplikowane więzi nie pozwalają poszczególnym jednostkom sprzeciwić się straszliwemu złu jakie spotkało tę na pierwszy rzut oka bajkową krainę.
"Na Pitcairn każda relacja międzyludzka opiera się na długu wdzięczności. Wyspiarze pilnują wprawdzie by nie stawać się dłużnikami, ale prędzej czy później każdy każdemu jest coś winien. Przysługa jest walutą cenniejszą od dolara, dlatego nienawidzący ciebie kuzyn skoczy do oceanu, żeby cię uratować. Wie, że kiedyś odbierze swój dług.
Kto oddał więcej przysług, ten stoi wyżej we wspólnotowej hierarchii. Kto zaciągał długi u wszystkich, ten nikomu nie może odmówić."
"Wspólnota jest najważniejsza. Człowiek rodzi się i umiera, a wspólnota trwa..."
Już pierwsze strony książki zdradzają czym jest tajemnica wyspy i jej mieszkańców...
"Tamtego dnia poszła na łąkę. Zrywała kwiaty, układała bukiety. Dwa zdążyła. Trzeciego nie. Podjechał na motorze. Trzeci upuściła.
To było dwadzieścia lat temu, przed pierwszą menstruacją. Kilka lat później uciekła z wyspy. Do walizki spakowała fotografię ślubną rodziców.
Na potrzeby książki wymyśliła imię Veronika. Ona jedna zdecydowała się ze mną rozmawiać. Wspólnie ustaliliśmy że tymi zdaniami jej nie zdradzę. Wszystkie zbierały kwiaty i bały się warkotu motorów."
Wasielewski stworzył reportaż skonstruowany niczym najlepsza powieść grozy. Najpierw w niebywałym napięciu, w aurze tajemniczości i strachu, oczekujemy na "to coś", a kiedy już to otrzymujemy, czujemy się jakby ktoś napluł nam w twarz i zdzielił pięścią. Długo po lekturze nie możemy się pozbierać. Leżymy więc powaleni na deski i zastanawiamy nad wielkim okrucieństwem jakie spotkało dzieci, a od którego wszyscy dorośli odwracali wzrok, bądź też sami w nim uczestniczyli.
Nie chcąc zdradzać więcej szczegółów, napiszę więc tylko, że warto sięgnąć, bo to chyba najlepszy reportaż jaki dane mi było czytać ostatnimi laty. A Maciej Wasielewski, współautor zbioru reportaży "81:1. Opowieści z Wysp Owczych" objawia mi się jako niezwykły talent, którego kolejnych tekstów wypatrywać będę z wielka niecierpliwością.
Gdzieś w prasie czytałam niedawno o tej wyspie i jej społeczności, nawet mnie to zaciekawiło, a że reportaże z czarnego mona czytać w ciemno, to i po tę książkę kiedyś sięgnę.
OdpowiedzUsuńo bardzo ciekawe :) muszę koniecznie sięgnąć
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja. Gdybym w księgarni spojrzała na okładkę książki, to raczej bym jej nie kupiła, do mnie ona nie trafia. Za to Ty mnie przekonałaś i bardzo chciałabym poznań Pitcairn.
OdpowiedzUsuńZapowiada się nieźle :)
OdpowiedzUsuńpiszesz o niej tak przekonująco, że nie sposób się nie skusić
OdpowiedzUsuń