Piszę o książce jako laik kompletny, ale ponoć do laików jest skierowana.
Jej lektura uczy pokory, zbyt często bowiem – jak przekonuje nas Aleksander
Lwow – osoby niemające pojęcia o alpinizmie czy himalaizmie zimowym,
wypowiadają się na temat tego sportu z wielkim znawstwem. Patrz: tragedia
na Broad Peaku. Wiem, bo tak jak cała Polska, rozprawiałem w tamtym czasie ze
znajomymi o śmierci Berbeki i Kowalskiego. Ale to pseudo-znawstwo to przypadłość
zdaje się ogólnokrajowa i dotyczy wszelkich dziedzin życia. Polanie znają
się po prostu na wszystkim: od fizyki kwantowej poczynając na wojnie domowej
w Syrii kończąc. Też mnie to czasem infekuje i trzeba się z tego
leczyć. Dobrze więc posłuchać człowieka, który wspina się już przeszło
czterdzieści lat i który wie co to piękno, ale i piekło gór. Na jedno nie ma
się co zżymać panie Aleksandrze. Ano na to, że media nie interesują się specjalnie
tym sportem, chyba, że wydarzy się tragedia i wrócą odwieczne pytania typu: „po
kiego ch… oni tam lezą?”. Kibicuję polskim wyprawom i chciałoby się żeby dzienniki
informowały o wyprawach codziennie, żeby wielkie sukcesy nie był tylko suchą, 30-sekundową
wzmianką. Nie ma co się jednak obrażać na rzeczywistość. Nie jest to sport
widowiskowy (no chyba że dla himalaistów), a już na pewno nie jest
natychmiastowy i to pomimo rewolucji cyfrowej. I brak w nim wielkiej,
międzyludzkiej rywalizacji. Niegdyś był wyścig Messner-Kukuczka, teraz
podobnego (wymyślonego bądź prawdziwego) w społecznej jaźni nie ma. Są
ludzie kontra góra, ale to już nie rozpala tak wyobraźni. Jest więc jak jest. Szachiści pewnie też są
wściekli, że nad szachownicą świat pochylił się dopiero, gdy w szranki stanęli
Amerykaniec-Fischer z Ruskiem-Karpowem, później Karpow z Kasparowem,
końcem Kasparow z komputerem. Potem zdaje się cisza, bo nikt z komputerem
do stołu już nie zasiadł. Komputery jak wiadomo są coraz doskonalsze, a ludzie
coraz głupsi.
Wracając jednak do meritum, czyli do książki. Dużo tu ciekawych
informacji dla takich żółtodziobów jak ja. Dowiadujemy się jako to się drzewiej
wspinano. Nie tak odległe to czasy jak te opisane w książce Krzysztofa Pisera[1], ale
dla człowieka urodzonego w latach 80-tych to jednak jurajski park. Przy opisie
początków swojej przygody ze skałami
Lwow przedstawia nam jak rozwijał się sprzęt wspinaczkowy oraz jak wraz z tym
zmieniało się samo wspinanie. Nie, but wspinaczkowy nie zawsze był taki jak
teraz. O ile można sobie wyobrazić wspinanie w korkotrampkach (na mojej
pierwszej wizycie na ściance też mi je polecano na początek), o tyle trzewiki
brzmią już absurdalnie. Podobnie jak wiązanie liny pod pachami.
Autor zgrabnie przechodzi od opowieści o swoim życiu, nie tylko zresztą
tym górskim, do opisów barwnych postaci takich jak Jerzy „Druciarz” Rudnicki. Świetne
są też opisy „Moka” – schroniska nad Morskim Okiem – i przygód taternickiej
braci. Nie brak też wycieczek osobistych i rozliczeń z pobratymcami. Fakt,
że życzliwych i w duchu pojednawczym. Co zrozumiałe, sporo miejsca poświęcono najwyższym
górom. W opowieści o zimowej wyprawie na Everest, Lwow wplata historię
zdobywania tej góry. Generalnie ciągle przeskakujemy w czasie, co jakiś czas
jesteśmy raczeni porcją różnorodnych informacji. Ale to jednak ludzie są
najważniejszymi bohaterami tej książki. Taki zresztą był i zamysł autora, bo
już na wstępie zaznaczył: „Piszę o tym, co na przestrzeni z górą czterdziestu
lat mojego alpinistycznego życia utkwiło mi w pamięci na zawsze. Dlatego jest w
niej tak wiele o ludziach i przemijaniu. A że nie są to wyłącznie epizody,
myśli czy uwagi ściśle związane z górami? Cóż, góry plączą się z życiem…”.
Zresztą ze zdziwieniem odkrywałem, ilu znanych ludzi związało się z górami. I
ilu w nich zostało już na zawsze. Ale pomyli się ten, kto pomyśli, że to tylko epitafium.
Ta książka to raczej hołd dla życia pełną piersią. Wielka przygoda opisana z
pasją. Himalaizm zimowy to sport ryzykowny jak mało który, ale nikt przy
zdrowych zmysłach nie ściga się ze śmiercią. Autor często podkreśla, że wymaga
on nie tylko umiejętności ale i zdrowego rozsądku. Bo zwyciężyć, znaczy
przeżyć.
Nie da się
jednak wszystkiego zmieścić w jednej książce i po pewnym czasie zacząłem się
męczyć. Bo niby jest tu o wszystkim, ale jakby i o niczym w zupełności. Poza
tym historie i anegdoty w wielu miejscach się powtarzają. Więc pozostaje
niedosyt, a czasami czujemy przesyt.
Tekst: Alen Sierżęga
Tekst: Alen Sierżęga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz